poniedziałek, 22 czerwca 2009

Hiszpania jest Brazylią


Iluzjonistyczne wręcz dokonania hiszpańskiej piłki jasno obrazują nadnaturalny charakter tamtejszych piłkarzy. FC Barcelona w minionym już sezonie dokonała rzeczy wręcz niemożliwej – zgarnęła Potrójną Koronę, mając w osobie trenera szkoleniowego młokosa, dla którego prowadzenie Katalończyków był debiutem w charakterze piłkarskiego wodzireja. Teraz rekordy świata w tradycyjnym Pucharze Konfederacji biją reprezentanci Hiszpanii. Ostatnie zwycięstwo nad gospodarzami, drużyną RPA było 15. wygranym meczem z rzędu, dającym wyczyn historyczny! Nie dość, że Hiszpanie wygrali już 15. konfrontacji z rzędu, to mają ogromne szanse, na pobicie kolejnego rekordu, należącego aktualnie do Brazylijczyków – 36. meczów bez porażki.

Hiszpanie swoją serię meczów bez przegranej kontynuują i mają ich aktualnie 35. Jeśli zwyciężą w półfinale Amerykanów zrównają się osiągnięciem z Brazylią. Wówczas – co jest bardzo prawdopodobne – oglądać będziemy WIELKI FINAŁ imprezy drugoplanowej, w której zmierzą się posiadacze rekordowego osiągnięcia reprezentacyjnych spotkań bez porażki. Hiszpanie będą chcieli rekord Brazylijczyków poprawić, a Brazylijczycy z kolei w planach oklaskiwać Hiszpanów nie będą mieli, czyli szykować nam się będzie finał wyjątkowy.

Na osiągnięcia piłki hiszpańskiej należy spoglądać z niekrytym podziwem. Hiszpanie, jeszcze niedawno stereotypowo krytykowani za nieumiejętność gry w wielkich turniejach nagle wyrośli na futbolowych herosów, wręcz niemożliwych do ogrania. Ten stan rzeczy niech zobrazuje fakt, że ostatnią porażką reprezentacji Hiszpanii była przegrana w meczu towarzyskim z Rumunią 15 listopada 2006 roku. Od tamtej pory pozostają oni nie do pokonania, a przyszło w tym czasie mierzyć się m.in. z reprezentacjami: Niemiec, Belgii, Anglii, Danii i Turcji.

Hiszpania stała się momentalnie największą potęgą piłki europejskiej, święcącą trumfy zarówno w turniejach międzynarodowych, jak i klubowych. Brazylia, słusznie okrzykiwana stolicą piłki nożnej tą stolicą już nie jest. Teraz piłką rządzą Hiszpanie i ciekawi mnie tylko moment, kiedy z tronu się ich zrzuci. I, co oczywiste, kto ich stamtąd zrzuci.

piątek, 19 czerwca 2009

Bramkarska polska posucha


Nie od dzisiaj wiadomo, że cały świat piłkarski z podziwem podgląda polską szkółkę bramkarską, regularnie wydającą na świat bramkarzy klasy światowej. Podziwiano – odniosę się do historii najnowszej, stąd pomijam legendarnych Tomaszewskiego i Młynarczyka – Dudka, Boruca, Kuszczaka, ostatnio Fabiańskiego, a coraz częściej Załuskę i słusznie chwali się wyuczone umiejętności każdego z piątki wymienionych. Przecież nie ma przypadku w angażu Polaków w Realu Madryt, Manchesterze United i Arsenalu Londyn, a wyczynów Boruca na ostatnim EURO nie skonstruowali montażyści – on rzeczywiście w bramce robił co chciał, z profesorską umiejętnością przewidywał kierunek strzałów Niemieckich czy Austriackich piłkarzy. Stąd podstawy do wychwalania polskiej szkoły bramkarskiej są. Ale równie szybko, jak opinie aprobujące naszych golkiperów powstały, tak szybko mogą zostać obalone, a wymienieni bramkarze mogą zakończyć erę polskich bramkarzy wybitnych.

Wszystko spowodowane jest ewidentną posuchą bramkarską w Ekstraklasie, o którym nieprzypadkowo pisze dzisiejszy Przegląd Sportowy. Najbardziej obrazującym zjawisko wyginięcia bramkarzy wybitnych w polskich realiach jest fakt, że najbardziej pożądanym bramkarzem w Polsce jest Grzegorz Kasprzik z Piasta Gliwice, który jest już bramkarzem Lecha Poznań. Obok Kasprzika jako czołowych ligowych bramkarzy wymienia się Sebastiana Przyrowskiego, Adama Stachowiaka i Rafała Gikiewicza, czyli jak dla mnie bramkarzy enigmatycznych. Takich, których egzystencja w największych polskich klubach Ekstraklasowych jest nie do przewidzenia, a rzekomy transfer każdego z osobna mógłby okazać się totalną klapą.

To już jest pewne – bramkarze w Polsce podupadają. Coraz trudniej znaleźć łapacza pewnego, umiejętnie kierującego obroną drużyny i wykazującego się dojrzałością w konfrontacjach z przeciwnikiem. Zresztą w Ekstraklasie zdecydowanym bramkarskim nr jeden jest Słowak Jan Mucha z Legii Warszawa, a tuż za nim plasuje się Ivan Turina – Chorwat strzegący w zeszłym sezonie bramki Lecha Poznań. Polacy, tacy jak wspomnieni: Kasprzik, Przyrowski i Stachowiak są daleko za nimi. Gikiewicza w ogóle nie biorę pod uwagę, bo zagrał on w Ekstraklasie zaledwie 8 meczów. Eksportowani do wielkich europejskich klubów - przez moment określani nawet tytanami bramkarskimi – Polacy też już się wypalają. Boruc to historia osobna, zatytułowana zresztą „Upadek”, Dudka i Kuszczaka bez skrupułów odstawia się w kąt, Fabiański, wprawdzie coraz częściej wychodzi w pierwszym składzie Arsenalu, to jednak mecze z drużynami wielkimi, jak te z Chelsea czy Liverpoolem kompletnie mu nie wychodzą, a o wartości Załuski przekonamy się dopiero podczas jego przygody z Celticiem.

Polska szkoła bramkarska jest coraz słabsza, chyba nie ma argumentu negującego tę tezę. Co z tego, że Europę próbują zwojować jeszcz Białkowski czy młody Szczęsny? Nie wiadomo, czy w Ekstraklasie poradziliby sobie, a co dopiero w Premier League.

czwartek, 18 czerwca 2009

Sprawa ŁKS-u ważna w całej Polsce

Wczoraj obyły się pierwsze mecze barażowe o II ligę. Poniżej prezentuję zdjęcie, które wykonałem na moim rodzimym stadionie, czyli na obiekcie Goplanii Inowrocław podczas pierwszego barażu z Czarnymi Żagań.



Jak widać, zagmatwana sprawa ŁKS-u Łódź, z hukiem wyrzuconego z Ekstraklasy i oplutego przez PZPN oddziałuje na każdy zakątek Polski. A takich transparentów jest, i zapewne będzie coraz więcej...

piątek, 12 czerwca 2009

Łodzi nie chcą w Ekstraklasie!


fot: http://slammy.outpostmusic.com/fuck_you.gif

Najpierw zdegradowano ŁKS Łódź, który teoretycznie w Ekstraklasie się utrzymał (zajął po 30. kolejkach 7. miejsce). Teraz do Ekstraklasy nie wpuszczono Widzewa Łódź, który awans pewnie wywalczył na boiskach I ligi, bezsprzecznie rozgrywki te wygrywając. ŁKS-owi nie przyznano licencji na ekstraklasowe boje, ze względu na kulejące łódzkie finanse, a Widzewowi uchylono decyzje anulującą karę degradacji i ponownie będzie się ją rozpatrywało. Wniosek z tego taki, że obie łódzkie ekipy zagrają w przyszłym sezonie w I lidze mimo, że boiskowymi wynikami zasłużyły na Ekstraklasę.

Nie wiem czy mamy do czynienia z PZPN-owską teorią spiskową przeciwko łódzkiemu futbolowi, ale zauważam jawne działanie biurokratycznych władz piłkarskich nastawionych przeciwko klubom zdegradowanym. PZPN – co zresztą żadną nowością nie jest – razi niekonsekwentnością, a jej prezes, szanowny pan Lato ma to wszystko w dupie. Dzisiaj, powracający z ekskluzywnych afrykańskich wakacji, prezes PZNP zwołuje Komisję ds. Nagłych PZPN i obwieści, że przekłada mecze barażowe o Ekstraklasę, bowiem sam nie wie, kto w tychże barażach ma zagrać.

Do tej pory jasne było, że dwumecz o Ekstraklasę stoczą Cracovia z Koroną Kielce (chociaż najuczciwszą parą byłoby zestawienie Arki z Koroną i pozostawienie ŁKS-u w Ekstraklasie, bowiem ełkaesiacy jednak spełniają wymogi licencyjne upoważniające do gry w najwyższej polskiej lidze piłkarskiej). Teraz we wszystko wmieszane zostało Podbeskidzie Bielsko-Biała, czwarta drużyna I ligi, która w przypadku degradacji Widzewa wskoczy na miejsce barażowe i zagra z Cracovią. To wszystko wygląda absurdalnie, a prawo pezetpeenowskie jawnie maczane jest w gównie. Nikt tak naprawdę nie wie, kto będzie grał w Ekstraklasie w przyszłym sezonie. Ba! Nikt nie wie, kto ma wyjść na jutrzejszy pierwszy mecz barażowy o najwyższą w polskiej hierarchii klasę rozgrywkową.

PZPN robi sobie kpinę z kibiców ośmieszając przy tym samych siebie. A prezes Lato, który na początku prezesury dał sobie i kumplowi Kręcinie olbrzymią podwyżkę w zawiłości przepisów PZPN-owskich gubi się zupełnie tak, jak mieszkaniec pipidówy próbujący odnaleźć się w metropolii. WSTYD PANIE PREZESIE I WSTYD PANOWIE Z PZPN-u!

czwartek, 11 czerwca 2009

Ronaldo (prawie) w Realu Madryt!

Jako, że blogowanie równoznaczne jest z samowolką intelektualną autora pozwolę sobie wrzucić jednego newsa, który dzisiaj ukazał się na www.devilpage.pl. Wrzucam to, słowem komentarza do wczorajszego wpisu o znowu galaktycznym Realu.

Oficjalne: Ronaldo może odejść do Realu!


Włodarze Manchesteru United zaakceptowali opiewającą na 80 milionów funtów ofertę od Realu Madryt za Cristiano Ronaldo. Do uzgodnienia pozostaje kontrakt indywidualny.

Po trzech latach spekulacji Ronaldo w końcu opuści Old Trafford. Transfer Portugalczyka na Santiago Bernabeu to konsekwencja realizacja planu odbudowy Galaktycznej drużyny przez nowego prezesa Florentino Pereza.

80 milionów funtów, które zapłaci Real Madryt za Cristiano Ronaldo będzie bezprecedensową ofertą w dziejach futbolu. W najbliższych dniach Portugalczyk ma udać się do Madrytu gdzie przejdzie test medyczne i uzgodni warunki kontraktu.

- Manchester United potwierdza, że otrzymał rekordową ofertę od Realu Madryt wartą 80 milionów funtów za Cristiano Ronaldo – czytamy w oświadczeniu wydanym przez klub.

- Prośba Cristiano, który wyrażał chęć opuszczenia zespołu, została zaakceptowana. Po rozmowach z przedstawicielami zawodnika United pozwoliło zawodnikowi na rozmowy z Realem Madryt.

- Sprawa zostanie zakończona do 30 czerwca. Klub do tego czasu nie będzie komentował sprawy – czytamy dalej w oświadczeniu.

środa, 10 czerwca 2009

Real znowu galaktyczny! Po Kace Cristiano Ronaldo?


fot: http://newsimg.bbc.co.uk/media/images/42863000/jpg/_42863535_kaka_ronaldo270.jpg

I zaczęło się! Wystarczyło kilka dni, od kiedy Florentino Perez oficjalnie stanął na czele Realu Madryt i już pchnięta została karuzela transferowa w wersji galaktycznej. Pierwszym zakupem a'la Perez był Brazylijski gwiazdor AC Milan, Kaka. Kolejnym będzie Cristiano Ronaldo z Manchesteru United. Wszystko wiąże się z tajemniczą umową Realu i Manchesteru United, w myśl której Królewscy muszą do 30 czerwca wykupić Portugalczyka z drużyny mistrza Anglii, bo w przeciwnym razie... zapłacą 30 milionów euro kary, za niewywiązanie się z umowy!

W poprzednim sezonie, kiedy Ronaldo na Santiago Bernabeu usilnie próbował sprowadzić ówczesny prezes, Ramon Calderon, Real związał się z Manchesterem United umową. Dotyczyła ona transferu Portugalskiego skrzydłowego, a mówiła w zasadzie tak: do 30 czerwca 2009 roku Real Madryt wykupuje Cristiano Ronaldo z Manchesteru United za kwotę 89 mln euro. W przypadku niewywiązania się z umowy Królewscy winni będą Anglikom 30 mln euro. Calderon na takie warunki się zgodził, a Perez jego dzieło będzie kontynuował.

Nowy-stary prezes obwieścił już, że pierwszą drużynę latem opuści blisko dziewięciu podstawowych Galaktycznych, głównie tych, rodzonych w Holandii (Wesley Sneijder, Arjen Robben, Rafael van der Vaart, Ruud van Nistelrooy). Perez zapragnął zrobienie miejsca w podstawowej kadrze Realu dla madryckich młokosów typu: Daniela Parejo, Alberto Bueno i Antonio Adana, więc kroki radykalne podjąć musi. Ale budowa Realu (znowu) Galaktycznego – oprócz wprowadzania najlepszych wychowanków, gwarantujących wierność i przynależność do Królewskich - wymaga też transferów gigantycznych, takich, o których będzie gawędził cały świat.

Kaka Perezowi namówić się już dał – niegdyś sam sugerował, że chce stać się ikoną AC Milanu, więc jego transfer prawdę mówiąc mnie - nie tyle zaskoczył – co zasmucił. Teraz kolej na inną medialną gwiazdę, potrafiącą solidnie i efektownie panować nad piłką. Cristiano Ronaldo – mimo różnego typu deklaracji o przynależności i wierności Diabłom – zrobi to samo co Kaka, czyli spali wszelkie bezpodstawne przekonania i do Hiszpanii wyruszy. W końcu Ronaldo od dawna chce do Primera Division wybyć.

I wybędzie! Kwestia czasu...

sobota, 6 czerwca 2009

Polska coraz słabsza, a będzie jeszcze gorzej...


fot: http://uzar.files.wordpress.com/2009/03/beenhakker.jpeg

Reprezentacja Leo Beenhakkera, którą przed chwilą po raz kolejny obrzucałem mięsem znowu mnie zirytowała. Polacy już kolejny raz zaserwowali nam mecz bezradności, nie potrafiąc przeciwstawić się w towarzyskiej potyczce, tym razem reprezentacji RPA. Polacy po bezbarwnej grze przegrali 0:1. W reprezentacji – bo o krajowych rozgrywkach to już lepiej nie wspominać – dzieję się źle. I będzie coraz gorzej.

Zaczęło się od tego, że na zgrupowanie do RPA przyjazdu odmówiło kilkunastu podstawowych kadrowiczów. Beenhakker powszechnie – to w Przeglądzie Sportowym, to w ASInfo – wypowiadał surowe pretensje, które enigmatycznie kierował w stronę niektórych nieobecnych. Najbardziej Holender jest chyba wkurzony na Mariusza Lewandowskiego, ostatniego Polaka z europejskim pucharem. Piłkarz Szachtara Donieck odmówił przyjazdu do kraju przyszłorocznego organizatora mistrzostw świata poprzez klub, który wystosował do holenderskiego selekcjonera pismo z prośbą o usprawiedliwienie absencji Polaka. Powodem – choć nieoficjalnym, ale oczywistym – rezygnacji Lewandowskiego z tego zgrupowania była chęć obcowania z rodziną i nieodparte pragnienie odpoczynku po wykańczającym sezonie, uwieńczonym zdobyciem PUEFA. Skutkiem licznych zwolnień podstawowych kadrowiczów, było to, że Beenhakker do Afryki zabrał kadrę pozbawioną kręgosłupa. Nie trzeba być wielkim znawcą piłkarskim, żeby wiedzieć, że w kilka dni solidnej reprezentacji z piłkarzy drugorzędnych zrobić się nie da. I Beenhakker nie zrobił.

Polska w pierwszym, historycznym meczu przeciwko RPA zagrała gorzej niż źle. Nasza kadrowa maszkara poukładana w sposób dziwaczny, wyzbyta fizycznej energii i pozbawiona technicznej wyższości nad afrykańskimi atletami wyglądała mizernie. Polacy gubili się w najprostszych zagraniach, nie posiadali lidera, który nawet w meczu towarzyskim błyśnie zagraniem przełomowym. Zresztą każdy, kto spotkanie to oglądał widział, że z Afrykańczykami sobie nie radzimy. Ale mnie nie martwi to, że przegraliśmy ten jeden konkretny mecz towarzyski. Mnie martwi upadający stopniowo poziom naszej międzynarodowej egzystencji piłkarskiej.

Wiem, w RPA przebywa parodia naszej kadry, pozbawiona siedmiu liderów i nie obrazuje ona aktualnego stanu polskiej reprezentacji. Ale nie mogę znieść tego, że upadek polskiego piłkarstwa międzynarodowego ewidentnie postępuje. Polska w eliminacyjnej grupie do afrykańskich mistrzostw dołuje, co było rzeczą nie do pomyślenia po poznaniu rywali. Ta sama Polska gra coraz brzydszy futbol, a jej selekcjoner, Leo Beenhakker pozostaje w nieustannym konflikcie z władzami PZPN-u. Na dodatek atmosfera w kadrze podupada etapowo – na razie kadrowicze odmawiają przyjazdu na mecze towarzyskie, jak będzie później? - i to wszystko, sklecone w jedną całość wygląda wręcz tragicznie. A będzie jeszcze gorzej...

poniedziałek, 1 czerwca 2009

Ancelotti w Chelsea, czyli kolejny londyński krach!


fot: http://static.guim.co.uk/sys-images/Football/Pix/pictures/2009/4/27/1240838178756/Carlo-Ancelotti-001.jpg

Będę uparcie głosił, że transfer Carlo Ancelottiego do Chelsea Londyn to dla The Blues żaden sukces. Włoch, dowodzący Milanem rozmaicie – raz święcący z drużyną triumfy zdobyte w sposób zapierający dech w piersiach, raz patrzący na chłamliwe wygibasy swoich piłkarzy i jakby bezradnie obserwujący nieporadność rossonerich (przegrany finał LM z Liverpoolem, czy zeszły sezon w Serie A), teraz wziął na barki zadanie niewykonalne. Objął londyńską Chelsea, by zrobić z niej wreszcie mistrza Europy, czyli zwojować wymarzoną przez Abramovicha Ligę Mistrzów.

Ancelottiemu się nie uda. Choć AC Milan, patrząc na jego historię jest od Chelsea klubem zdecydowanie większym (wielkość postrzegam tutaj w kategorii ilości i różnorodności zdobytych trofeów) i racjonalnie, to we Włoszech Ancelotti powinien mieć wymagania bardziej wygórowane, tutaj sytuacja jednak ulega deformacji. To w Chelsea od Ancelottiego będzie się wymagało więcej.

Włoch przychodząc na Stamford Bridge nasila potęgującą przed każdym kolejnym sezonem nadzieję Londyńczyków na stworzenie wreszcie drużyny adekwatnej do kapitałów jej głównego udziałowca. - czyli olbrzymiej, nie znającej kresu swoich możliwości. Bo nie ma w Europie drugiej, tak spragnionej sukcesu w Lidze Mistrzów drużyny, co Chelsea Londyn. To właśnie ferajna Abramovicha cierpi na swoistą klątwę europejskich pucharów, nie mogąc udziału w nich uwieńczyć zwojowaniem. Teraz szamanem, próbującą złe duchy od Chelsea odgonić ma być Ancelotti. Trener, który z AC Milanem zdobył przez 8 lat dwa tytuły klubowego mistrza Europy i raz wygrał Serie A.

Szkoleniowiec, który nigdy nie pracował poza włoską granicą. Ba! Który nawet nie zna innego języka niż włoski! Ancelotti nigdy nie zrobił z rossonerich piłkarskich aniołów, zachwycających klasą podobną, jaką prezentowała teraźniejsza Barcelona. Ancelotti nie potrafił wpłynąć na drużynę w czasach kryzysu. Absurdalnie przegrał wygrany finał Ligi Mistrzów przeciwko Liverpoolowi, nic nie zaradził na pogłębiający się zeszłoroczny kryzys Milanu w Serie A, zakończony nomen omen klęską i w kraju i w Europie (szybkie odpadnięcie z PUEFA). Nic nie zdziałał w minionych przed chwilą rozgrywkach, w których Milan jawił się jako zwykły średniak Serie A. Stąd Włoch ciężaru spoczywającego zwykle na trenerach Londyńczyków nie udźwignie.

Pamiętam, jak kiedyś do tureckiego Fenerbahce odchodził trener mistrzów Europy, Hiszpanów, Luis Aragones. Psiałem wówczas: „Nie kwestionuje braku doświadczenia w prowadzeniu drużyny klubowej przez Aragonesa, bo pamiętam jego liczne tytuły to z Atletico Madryt, to z FC Barceloną, to z Valencią. Ale Aragones od zawsze związany był z Hiszpanią, a Turcja może okazać się dla niego światem, w którym zaadoptowanie się będzie bardzo trudne".

Dla Ancelottiego światem nie do zaadaptowania będzie Anglia. Zobaczycie. A Chelsea, źle zrobiła, że Włocha w ogóle zatrudniła.

niedziela, 31 maja 2009

Lecą kluby historyczne, a ŁKS zostaje!

ŁKS Łódź jednak Ekstraklasy nie opuści. PZPN poprosił Komisję Odwoławczą do spraw licencji o ponowne rozpatrzenie niby nieodwołalnej decyzji o degradacji łodzian z najwyższej klasy rozgrywkowej w Polsce, czyli wyprzedzając fakty można rzec, że ŁKS w Ekstraklasie na pewno się utrzymał, a PZPN po raz kolejny pokazał swoją absurdalną i przygłupawą konsekwencję. W tych okolicznościach Ekstraklasę opuszczają kluby historyczne, w Polsce uznawane za kanon rodzimego piłkarstwa, czyli Górnik Zabrze i Cracovia Kraków.

Ale kanon ten się wypalił. W tym sezonie obie ekipy – a zwłaszcza Górnik Zabrze – grały fatalnie, a spadek zabrzan wieściłem już 9 mają, po porażce drużyny Kasperczaka z ŁKS-em.

Pisałem wówczas i zdanie podtrzymuje: „Obiektywnie trzeba przyznać, że Górnicy na Ekstraklasę nie zasługują. Zaprzepaścili już zabrzanie w tej rundzie tyle szans na odbicie się od ligowego dna, że śląski ból głowy oddziałuje na całą Polskę. Gdyby widać było w szeregach kadry byłego selekcjonera reprezentacji Senegalu choć nutkę piłkarskiego rzemiosła, nadającego się na i tak liche polskie warunki piłkarskie, Górnik na dnie tabeli by się nie znajdował. Ale zabrzanie grają brzydko. Mało konsekwentnie i nieudolnie. Co rusz zawodzą w meczach o metaforyczną podwójną ilość punktów, co powoli doprowadza do wyzbycia się żalu z powodu spadku drużyny dla Ekstraklasy i całej polskiej piłki wyjątkowej. Górnik Zabrze w tej chwili zawodzi na całej linii.”

I zawiódł ostatecznie. A Cracovii jest mi po prostu żal. Ot tak sobie...

PS. Dodam tylko, że na blogowej sondzie przewidzieliście klub, który Ekstraklasę opuści. Aż 42 % glosujących wskazało na Górnika.

piątek, 29 maja 2009

Kto obok ŁKS-u poleci? Ostatnia kolejka walką o przetrwanie




Arka Gdynia, Cracovia Kraków, Górnik Zabrze i Lechia Gdańsk. Te 4 ekipy w ostatniej kolejce Ekstraklasy stoczą korespondencyjny bój o utrzymanie, a ofiara będzie tylko jedna. Wszystko dlatego, że Komisja Odwoławcza przy PZPN-ie nie przyznała licencji Łódzkiemu Klubowi Sportowemu i łodzianie karnie Ekstraklasę opuszczają (wyrok jest nieodwołalny - podobno). Zatem niedawno jeszcze nazywani Rycerzami wiosny piłkarze ŁKS-u w szokujących okolicznościach z Ekstraklasą się żegnają, ratując jednocześnie tyłki tercetowi bezpośrednio spadkiem zagrożonemu. A kto ten tercet, gwarantujący utrzymanie w Ekstraklasie będzie tworzył?

Wydaje się, że w najgorszej sytuacji są zabrzanie. Nieśmiertelny Górnik zmierzy się bowiem z heroicznie walczącą o Ligę Europejską Polonią Warszawa. Stołeczny klub zapowiada zwycięstwo, bowiem tylko ono zadowoli Jacka Grembockiego, trenera będącego pod pieczą chimerycznego prezesa ze stolicy. Przed Górnikiem – patrząc na najbliższych rywali, przede wszystkim Arki i Lechii, bo Cracovia to już zupełnie inna historia – bez wątpienia zadanie najtrudniejsze. Arka z Odrą Wodzisław bez wątpienia ma większe szanse na sukces, bowiem wiadomo, jaką mobilizacją dysponuje drużyna, będąca na dnie tabeli, ale mająca ostatnią szansę, by się z tego dna wydrapać. Lechia jedzie do Gliwic na mecz z miejscowym Piastem. A, że gliwiczanie mają już zapewniony Ekstraklasowy byt, to zwyciężać Lechii nie muszą. Gdańszczanom za to nie wypada nie wygrać, bowiem z Ekstraklasy też spadać nie chcą. Cracovia Kraków to już historia z innej beczki. Wprawdzie grają oni w ostatniej kolejce z drużyną w Polsce gigantyczną, jeszcze do niedawna bezsprzecznie nazywaną najlepszą w Polsce – Lechem Poznań, to będzie to typowy mecz przyjaźni – jak zresztą każdy między Cracovią i Lechem. A wiadomo, przyjaciel przyjaciela raczej nie oskubie. Poznaniacy już praktycznie stracili szanse na mistrzostwo (pokażcie mi kogoś, kto wierzy w porażkę Wisły w Krakowie ze Śląskiem!), więc nie grają już o nic. Cracovia za to ma cel – punkty dadzą jej utrzymanie w Ekstraklasie.

W tej sytuacji najgorsza jest pozycja Górnika, który w przypadku porażki z Polonią Warszawa i równoległej wygranej Arki Gdynia spada na ostatnie miejsce w tabeli. Górnik leci?

JEDNOCZEŚNIE ZACHĘCAM DO GŁOSOWANIA W BLOGOWEJ SĄDZIE – KTO WG WAS, OBOK ŁKS-u SPADNIE Z EKSTRAKLASY?

czwartek, 28 maja 2009

Anioły wygrały z Diabłami, a wszystko dzięki Guardioli!


fot: http://nawysokoscimurawy.blox.pl/resource/Josep_Guardiola.jpg

Barcelona Manchesterowi pokazała wirtuozerię. Katalończycy w historycznym finale Ligi Mistrzów zagrali tak, jak prezentowali się przez okrągły sezon – wyjąwszy chłamliwe widowisko w dwumeczu przeciwko Chelsea Londyn – czyli pokazali klasę piłkarską, sięgającą apogeum. Jednocześnie obalili oni konwencję, jakoby nie potrafili rywalizować z drużynami angielskimi. FC Barcelona sięgnęła po Puchar Europy, skompletowała tym samym Potrójną Koronę (jako piąta drużyna, po: Celticu Glasgow, Ajaksie Amsterdam, PSV Eindhoven i Manchesterze United) i zachwyciła cały świat. I pomyśleć, że to jest pierwszy sezon w roli trenera dla Josepa Guardioli.

Hiszpanie w finale zagrali mocno osłabieni, a to kontuzjami, a to wykluczeniami kartkowymi. Ale nie pozwoliło to wielkiemu Manchesterowi United w nawiązaniu równej walki z królewską Barceloną. Czerwone Diabły swój futbol prezentowały przez pierwsze 10 minut meczu. Szalał Ronaldo, który strzałem z wolnego wprowadził w osłupienie Katalończyków, obserwujących nieporadną interwencję Valdesa. Wydawało się, że to będzie finał diabelski. Wydawało się przez chwilę. Po jednej z kontr Barcelony Iniesta tak manewrował środkową linią Manchesteru, że zakręcili się nawet obrońcy, a szczególnie Vidic, którego w dziecinny sposób ograł Eto'o i strzelił premierowego gola. Manchester United po tej bramce przestał grać. Zupełnie, jakby wnętrza piłkarzy poszły obrażone do szatni, pozostawiając na płycie boiska jedynie cielesny odpowiednik. Czerwone Diabły po stracie gola pozwoliły anielskiej Barcelonie rozłożyć skrzydła i nabrać pewności siebie niezbędnej w finałowych pojedynkach. I Katalończycy co rusz wykorzystywali ospałość Anglików. Co chwilę konstruowali akcje finezyjne, czasami wręcz wyuczone podręcznikowo, rywala obserwując jedynie w heroicznych próbach z dystansu Ronaldo. Portugalczyk w finale to zupełnie osobna historia – sam chciał Barcelonę upokorzyć, wymyślił sobie Ronaldo, że nikt inny bramki nie strzeli, więc tylko on próbował. Robił to, co mu dotychczas wychodziło najlepiej, ale w Rzymie nie wyszło ani razu. Za to hegemonialna gwiazda Barcelony, wzbudzająca wszem zachwyt, Leo Messi złamał zdroworozsądkową zasadę mówiącą , że liliput w starciu z gigantycznymi obrońcami bramki głową strzelić nie może. Okazało się jednak inaczej. Messi, mierzący zaledwie 169 cm wzrostu przechytrzył kolosa Ferdinanda i sprytnie oszukał van der Sara. Wówczas było już po meczu, to Barcelona sprawiedliwie triumfowała, a Manchester pogrążony w agonii tylko obserwował fetę Katalończyków.

FC Barcelona Puchar Europy zgarnęła zasłużenie. Piłkarze Pepa Guardioli na supremację w Europie zasłużyli, chyba nawet bardziej niż Manchester United. W końcu mieli już prawie skompletowaną Potrójną Koronę. Manchester, który co prawda triumfował już w tym sezonie trzykrotnie, to szans na nią już nie miał. Barcelona przełamała stereotypy. Natchnieni nową wizją Guardioli, Katalończycy obalili wszechobecną i sławioną tezę, jakoby to do sukcesów piłkarskich niezbędna była przede wszystkim dobrze skonstruowana i wyzbyta jakichkolwiek bubli defensywa. Barcelona wyszła naprzeciw tej teorii – przez cały sezon biła rekordy skuteczności, fenomenalnie prezentując się w ataku, co również pozytywnie odbijało się na obronie. Nowa wizja futbolu barcelońskiego, którą stosuje Guardiola polega na przetrzymywaniu piłki, z dala od własnego pola karnego. Teoretycznie takie podejście nie wydaje się żadną nowinką, jednak zobrazowanie tego typu taktyki przez Barcelonę tworzy nowy rodzaj stylu ofensywnego. To właśnie siłą ataku, Barcelona biła – i pewnie wciąż będzie bić – każdego rywala w mijającym sezonie. Wszystko dzięki Guardioli!

Kataloński szkoleniowiec, nomen omen młodszy od grającego na boisku Edwina van der Sara tegorocznymi triumfami zapoczątkował tworzenie monumentalnej, epickiej opowieści, z pozoru wyglądającej na literaturę fantastyczną, rzadko spostrzeganej jako realna rzeczywistość. Ale to, co wpisuje w historię Guardiola z fantazją nie ma nic wspólnego, to czysta literatura faktu! A hiszpański taktyk właśnie skończył pisać jej pierwszy rozdział, zadedykowany, z szacunku kończącemu karierę Paolowi Maldiniemu.

poniedziałek, 25 maja 2009

Mistrz Polski – Wisła Kraków


fot: http://m.onet.pl/_m/83df09eba545612ad50bd13d2741e678,14,1.jpg

To, że Wisła Kraków oficjalnie przedstawiona zostanie mistrzem Polski 2009, to kwestia tygodnia. Taka niezbędna do załatwienia formalność. Wiślakom, by po mistrzostwo kraju sięgnąć wystarczy wyjść na pojedynek przeciwko Śląskowi Wrocław w ostatniej kolejce. A, że krakowianie na mecz ten wyjdą na pewno, to tym samym mistrzostwo Polski obronią bezsprzecznie. Wisła Kraków tym samym staje się mistrzem, który przez większą część sezonu czaił się gdzieś za plecami, to Lecha Poznań, to Legii Warszawa, by w końcu, w fazie decydującej o mistrzostwie eksplodować formą i regularnością w zdobywaniu punktów.

Jesienią bowiem nie wyobrażaliśmy sobie innego mistrza Polski, niż Lech Poznań. Piłkarze Franciszka Smudy nie tylko dzielnie walczyli w PUEFA, zawstydzając w tych rozgrywkach ekipy często określane jako hegemonów batalii europejskich: CSKA Moskwa, Deportivo czy też Feyenoord, ale potrafili też dokonać rzeczy w polskich realiach niespotykanej – wyniki w PUEFA przełożyli poznaniacy na rozgrywki ligowe, w których bili każdego kolejnego rywala. Efektem – mistrzostwo na półmetku ligi w kraju oraz wyjście z fazy grupowej PUEFA. Tak grać powinien tylko mistrz Polski!

Ale wiosną Lech osłabł. Najpierw poległ w dwumeczu z Udinese, grzebiąc nadzieje poznańskich właścicieli na ogromny europejski oddźwięk, potem zaczęli słabnąc i w lidze – zupełnie jakby krach w rozgrywkach PUEFA przekreślił szanse Kolejorza na mistrzostwo Polski. Wtem, w Ekstraklasie swoje pięć minut miała warszawska Legia. Drużyna Jana Urbana, prezentująca futbol kaleczny, niczym logicznym niepodparty, którego największą zaletą był ofensywny szałaput Chinyama. Tajemnicą poliszynela pozostanie fakt, że Legia, mimo ogólnej brzydoty boiskowej osiągała wyniki satysfakcjonujące, dające warszawianom kolejne zwycięstwa, niezbędne do objęcia przywództwa ligowego. Malkontenci, śledzący poczynania ligowe narzekali, że oto rodzi nam się najgorszy (czyt. prezentujący najbrzydszy futbol) mistrz nowego tysiąclecia. Ale...

Błysnęła Wisła Kraków! Krakowianie cierpliwie spoglądali na wyczyny Lecha i Legii, ciągle zachowując niewielką stratę do ekipy aktualnie liderującej. O Wiśle w trakcie sezonu głośno nie było, praktycznie w żadnym z okresów. Ot taki, zwykły obrońca narodowego trofeum klubowego, który bezradnie spogląda na przyszłego mistrza Polski, to na Lecha Poznań, to na Legię Warszawa. Ale, kiedy poznaniacy zaczęli seryjnie gubić punkty i kiedy Legionistom nie wiodło się po myśli, Wiślacy trzeźwość zachowali. Atak na lidera, trwający od początku rundy wiosennej – Wisła ostatniej porażki w lidze doznała 29 listopada, w spotkaniu z Ruchem Chorzów! - przyniósł wreszcie efekt. Wisła, wprawdzie serią zachwycała, to ciągle swój osiąg poprawiała jakby na drugim tle, nikt ofensywy krakowian nie dostrzegał, a jak dostrzegał, to w jej efektywność nie wierzył. A tutaj Wisła w końcu tron Ekstraklasy, najpierw musnęła, potem na nim wygodnie zasiadła.

Do nałożenia korony krakowianom na głowę wystarczy formalność, jaką będzie mecz ze Śląskiem, tym samym Śląskiem, który publicznie obwieszczał, że zrobi wszystko, by pomoc krakowianom w mistrzostwie. I pomógł. Teraz, razem z Wisłą będzie mógł się cieszyć z jej sukcesu. Z najważniejszego sukcesu w polskiej piłce, osiągniętego niejako na drugim planie.

czwartek, 21 maja 2009

Szachtar z pucharem, bo Werder bez Diego


fot: http://bi.gazeta.pl/im/5/3000/z3000015Z.jpg

Puchar UEFA stał się historią. Kronikę rozgrywek, niechlubnie chrzczonych na Puchar Pocieszenia zamknęła drużyna ukraińska z Polakiem w składzie. Mariusz Lewandowski dla nas, Polaków to główna uciecha ukraińsko-niemieckiej bitwy na tureckim stadionie Sukru Sarakoglu, pierwszy polski, czynny uczestnik europejskiej batalii finałowej od czasów fenomenalnego Jerzego Dudka (Tomek Kuszczak w zeszłym sezonie finał Ligi Mistrzów oglądał tylko z ławki) i na dodatek zwycięski! Jednak powątpiewam w sukces Szachtara, gdyby Werder mógł pokierować w finale jego główny konstruktor, Diego.

Brazylijczyka w finale zabrakło – pauzował on za kartki – co od razu przyczyniło się do lichszej dyspozycji drużyny Schaafa. Werder pozbawiony dowódcy, piłkarza, który swoją zmysłowością piłkarską i rzadko spotykaną umiejętnością trzeźwego ocenienia zdarzeń boiskowych, skutkującą błyskotliwymi i skutecznymi zagraniami, się gubił. Było to zjawisko wyraźne. Niemiecki klub, docierając do finału wykonał robotę gigantyczną, którą bez wątpienia kierował właśnie Diego. W finale Brazylijczyk musiał pauzować, co od razu odbiło się na obrazie futbolu, prezentowanego przez niemiecki zespół.

Ale nie ma co gdybać. Ostatni, a co za tym idzie historyczny Puchar UEFA trafił w ręce Ukraińców z Doniecka. Szachtar bez wątpienia na triumf zasłużył. Drużyna Mariusza Lewandowskiego poczyniła w ostatnich latach postępy ogromne: zaczęła inwestować w Brazylijczyków, czyli przedstawicieli piłkarstwa, którzy w większości przypadkach gwarantują sukces, zatrudniła wreszcie trenera jasno określającego cele i możliwości klubu, nauczyła się wreszcie grać z werwą i zaciętością, podobną do tych, które w latach świetności prezentował inny przedstawiciel ukraińskiej piłki – notabene, półfinałowy rywal Szachtara – Dynamo Kijów. Poza tym, ekipa z Doniecka w fazie pucharowej ostatniej edycji PUEFA przegrała zaledwie raz, 0:1 z CSKA w Moskwie. Resztę spotkań albo wygrała, albo zremisowała. Werder wprawdzie osiągnięciem podobnym do wyczynu Szachtara dysponuje, ale Niemcy częściej remisowali i częściej rywali przechodzili prezentując się na boisku słabiej. Szachtar rozpoczął nowy, być może huczny rozdział w piłce ukraińskiej. Mówi się, że drużyna z Doniecka może w kilka lat zbudować ekipę, zdolną bez problemu zwojować Ligę Mistrzów. W końcu kasę inwestorzy z Doniecka na taką budowę mają, a mamona w takich deklaracjach jest czynnikiem decydującym.

Szachtar Donieck ostatnim triumfatorem Pucharu UEFA, a Mariusz Lewandowski ósmym Polakiem, po: Zbigniewie Bońku, Józefie Młynarczyku, Andrzeju Buncolu, Tomaszu Rząsie, Euzebiuszu Smolarku, Jurku Dudku i Tomaszu Kuszczaku triumfującym w europejskich rozgrywkach klubowych. Ot, takie sobie podsumowanie ;-)

niedziela, 17 maja 2009

Mistrz Anglii, mistrz Hiszpanii


fot: http://img.dailymail.co.uk/i/pix/2008/04_04/083ronaldoDM_468x284.jpg

Manchester United i FC Barcelona równocześnie – czyli w tym samym tygodniu – zapewniły sobie mistrzostwa kraju. Fakt, że w zbliżającym się finale Ligi Mistrzów, zmierzą się dwa mocarstwa, rządzące w ligach rankingowo najsilniejszych w Europie, dodaje temu starciu pikanterii szczególnej. Nie pamiętam - chodź przyznam, że w statystykach z lenistwa nie grzebałem - żeby kiedykolwiek wcześniej finał klubowego czempionatu europejskiego był tak doniosły, i tak sprawiedliwy jak tegoroczny. Żeby mierzyły się w nim kadry, nie tylko zachowujące supremację w ligach w Europie najsilniejszych, ale i które grały przy tym najefektywniejszą odmianę futbolu. Żeby starły się jedenastki, przez okrągły sezon wzbudzające zachwyt i podziw swoją nadnaturalną witalnością, charakteryzującą boiskowych herosów nie do zdarcia. Mistrz Anglii i mistrz Hiszpanii – niezależnie od tego, jakie stworzą w Rzymie widowisko – iście mistrzowski szlagier w finale Ligi Mistrzów wykreują. Nie mogę się doczekać!

Miniony weekend był wyjątkowy. Jasne stało się, że Manchester United i FC Barcelona już na pewno w swoich ligach niepodzielnie rządzą. Diabły mistrzostwo zgarnęły na boisku, remisując z Arsenalem 0:0 i gwarantując sobie tym samym bezpieczną przewagę nad drugim Liverpoolem. Feta w Manchesterze wybuchła zagorzała. Wreszcie Czerwone Diabły mistrzostwo zagwarantowały sobie na Old Trafford (z 11 triumfów Manchesteru za kadencji nieśmiertelnego Fergusona, Diabły po mistrzostwo przed własną publicznością sięgały zaledwie 3-krotnie) i z niebywałą motywacją – a przed finałem w Rzymie jest jeszcze trochę czasu na niezbędną regenerację sił – staną w szranki z Barceloną w bezsprzecznym starciu sezonu.

FC Barcelona mistrzostwo zapewniła sobie brzydko. Brzydko, bowiem nawet nie wychodząc na boisko. W ostatniej kolejce ligowej Barcelona musiałaby wygrać z Mallorcą, żeby po tytuł sięgnąć. Musiałaby, gdyby Real z Villarealem wygrał. A, że Królewscy w tym meczu polegli, automatycznie Dumie Katalonii mistrzostwo zagwarantowali. Wynik Galacticos tak zadziałał na ekipę Pepa Guardioli, że tej nawet z Mallorcą nie chciało się walczyć – przegrali 1:2, choć od 10 minuty prowadzili (w 90' karnego zmarnował Eto'o, co dodaje jeszcze brzydoty barcelońskiemu mistrzostwu). Oczywiście, Barcelona brzydko zagwarantowała sobie tytuł, czyli brzydko zagrała w dzisiejszym meczu, a precyzyjniej – brzydki osiągnęła rezultat. Uprzedzam, że nie odnoszę całokształtu osiągów barcelońskich do ich ostatniego starcia, które i tak było tylko formalnością. Katalończycy przez cały sezon - podobnie jak Manchester, a kto wie czy nie z większą konsystencją – grali wyjątkowo, łącząc futbol szybki z piłką artystyczną, daleką od atletycznych przepychanek, a bogatą w wirtuozerię w dzisiejszej piłce szlachetną.

Manchester United i FC Barcelona mistrzami w swoich krajach już są, więc teraz mogą spokojnie skupić się na pojedynku decydującym o mistrzostwie jeszcze bardziej doniosłym – o triumfie w Lidze Mistrzów (mecz odbędzie się 27 mają). A to, że Ferguson i Guardiola mają chwilę wytchnienia przed najważniejszym meczem sezonu, czyni ze zbliżającego się starcia manchesterowsko-barcelońskiego pojedynek historyczny.

czwartek, 14 maja 2009

Boniek kontra Lato, czyli co by było gdyby

Zaczął Boniek. Po oficjalnym przyznaniu przez UEFA praw do organizacji mistrzostw Europy 2012 czterem Polskim miastom (Warszawa, Poznań, Wrocław, Gdańsk) zaczął wygadywać wszędzie, że gdyby to on był prezesem PZPN z UEFA by się targował. Tak zmamiłby swojego kumpla Platiniego (gdyby, Platini kumplem Bońka nie był, Polak takich tekstów z pewnością by nie siał), że ten bez wahania dałby Polsce dwa miasta do organizacji mistrzostw więcej. Ale prezesem PZPN jest Lato, który przekrzykuje Bońka, wytykając mu ogłaszanie kwestii teoretycznych, tak naprawdę nie znajdujących swojego odzwierciedlenia w rzeczywistości. „Plan Bońka z sześcioma miastami-organizatorami mistrzostw był tak nierealny, że Bońka prezesem nie wybrano.”

I faktycznie. Jednym z najgłośniejszych celów Bońka, w kontekście pamiętnych wyborów nowego szefa PZPN-u było wytargowanie z UEFĄ sześciu miast dla Polski, w których odbędzie się EURO 2012. Teraz, kiedy jasne stało się, że Platini dał Polsce „tylko” 4 miasta, Boniek zaczął kontrować Latę, głosząc, że ten pozbawiony jest dyplomacji i z największą europejską organizacją piłkarską gadać nie potrafi.

Lato za to odpiera ataki rywala. Obwieścił prezes PZPN, że Polska w sprawie EURO 2012 osiągnęła sukces i wszyscy na tym dobrze wyjdziemy, jednocześnie obrażając Bońka, kwestionowaniem jego umiejętności trzeźwego oceniania rzeczywistości. Wygarnął Lato Bońkowi, że właśnie przez takie banialuki prezesem PZPN nie został.

Cała ta sytuacja to kolejny dowód, by z PZPN-u drwić. Dwaj dawni przyjaciele z boiska, teraz obrzucają się błotem przy każdej okazji. Nie kwestionuję opinii Bońka. Przecież nie trzeba być obytym w PZPN-ie, nie trzeba Laty znać osobiście, by stwierdzić, że facet z wielkim światem nie ma nic do czynienia, gubi się w nim, nie nadaje się, wizerunek polskiej dyplomacji kaleczy. I ma Boniek też ciut prawdy w tym, co głosi. Ale nie kwestionuję też argumentów Laty. Sam też uważam, że 4 miasta dla Polski (w zasadzie, biorąc przykład z lat wcześniejszych Polsce powinny przypaść tylko trzy), jako organizatorów przyszłych mistrzostw Europy to sukces niekwestionowany. I wielka szansa na większy niż do tej pory zysk krajowy.

A poza tym, UEFA decyzję już podjęła, jasno kreśląc zakres organizacji EURO 2012. Decyzji tej nikt nie zmieni. Ale w Polsce, w kraju malkontentów i powszechnych cwaniaków decyzje w kwestiach doniosłych to doskonała okazja by pogdybać. A któż z nas gdybania nie lubi? ;-)

poniedziałek, 11 maja 2009

Wawrzyniaka afera zagadkowa


fot: artdecor24.eu/galerie/n/nic-nie-powiem-stojacy-a_614.jpg

To był cios bolesny. Jakub Wawrzyniak, który w zimowym okienku transferowym po cichutku, praktycznie w ostatniej chwili zamienił Legię Warszawę na grecki Panathinaikos Ateny, robiąc z siebie gromkiego bohatera polskich transferów długo w Grecji nie pogra(ł). Wawrzyniaka oskarżono o doping, o zażywanie substancji w sporcie wyczynowym zabronionej, przez co Polak po raz kolejny stał się gromkim bohaterem, tyle że teraz usytuowanym po tej ciemniejszej stronie sportu. Brał czy nie brał? W tym tygodniu zakończone zostaną badania nad próbką B krwi polskiego piłkarza, o które Wawrzyniak, sam heroicznie walczący o odzyskanie twarzy poprosił.


Pamiętam zimową fetę w duszy Wawrzyniaka, który z dumą obnosił się zainteresowaniem klubu europejskiego, uwieńczonego szybką transakcją i hucznymi przenosinami. Polski obrońca, nazywany przez niektórych biało-czerwonym Quasimodo, przeszedł do Aten posiadając łatkę obrońcy utalentowanego, udanie debiutującego w kadrze reprezentacji i mającego pewne miejsce w walczącej o mistrzostwo Polski Legii Warszawa. Panathinaikos miał przesłanki, by w Wawrzyniaka zainwestować. Teraz pewnie żałuje...

U Polaka znaleziono niedozwoloną substancję, którą wykryto w trakcie badań przeprowadzonych 5 kwietnia, zaraz po powrocie ze zgrupowania reprezentacji, po zakończeniu meczu ligowego ze Skodą Xanthi. Wybuchła afera! Głośna zarówno w Grecji, jak i w Polsce. Wawrzyniak wprawdzie na łamach Przeglądu Sportowego od kary próbuje się wymigać: „Jestem czysty, nigdy niczego nie brałem. Nawet nie wiem, co to jest doping!„, trochę dziwacznie wykrzykuje, mając wszystkich wokół za jednostki tak naiwne, że przygłupawe.

Wawrzyniakowi grozi 2-letnie zawieszenie i powszechne zruganie. I choć wynik badań próbki B poznamy dopiero jutro, to dla Polaka i tak już zapadł wyrok. Wyrok medialny. Już został okrzyknięty mataczem, który kombinuje z substancjami niedozwolonymi, próbując nabrać cały świat. Źle się stało, że afera wybuchła. Choć powtarzam – afera jeszcze nie w pełni uzasadniona. Wawrzyniaka nazywa się już teraz Polakiem, przynoszącym wstyd w zagranicznej lidze, bo jeśli powtórne wyniki okażą się dla byłego Legionisty niepomyślne, to ujma gwarantowana.

Wziął Wawrzyniak doping czy nie? A może wziął, tylko nic o tym nie widział? Ktoś po kryjomu, umiejętnie manewrował Polakiem w taki sposób, że znalazł chwilę, by skroić intrygę? Prawdy, jak w takich przypadkach zwykle miewa, się nie dowiemy. Dostaniemy jedynie oficjalny komunikat, który często jest sprzeczny z prawdą, a przyjąć go i tak musimy – bo niby po co, ktoś ma kłamać. Ale źle się stało, że Wawrzyniak w tej głośnej aferze uczestniczy. Źle dla jego rozwoju sportowego, którego poziomu przez grzeczność nie skomentuję.

sobota, 9 maja 2009

Panie i Panowie – Górnik Zabrze spada z ligi!



Sfrustrowana z powodu niewypłacalności klubowych władz drużyna ŁKS-u Łódź sprawiła w tej kolejce Ekstraklasy kolejną doniosłą niespodziankę. Łodzianie, mając za sobą zaburzony cotygodniowy cykl przygotowań – manifestacyjnie strajkowali z powodu zaległości finansowych, nie wychodząc na treningi z początkiem tygodnia - łatwo pokonali walczącego o życie Górnika Zabrze 2:0, ograniczając do minimum racjonalne powody, dla których najbardziej zasłużony polski klub powinien w Ekstraklasie pozostać. Wiele – jeszcze nie wszystko, bo przed zabrzanami konfrontacja z przedostatnią Cracovią – wskazuje na to, że Górnik z najwyższymi rozgrywkami piłkarskimi w Polsce się pożegna. Spadnie z niej pierwszy raz od 1979 roku.

Meczu ŁKS-u z Górnikiem przyznam się – nie widziałem. Śledziłem tylko pisaną relację w internecie, przerywając moją, i tak kulejącą już zaoczną edukację wyższą i ostatecznym wynikiem się przeraziłem. Przeraziłem się w odniesieniu do Górnika. Pozostaję wierny medialnej tezie, kreującej ŁKS na rycerzy wiosny i jestem pewien, że nieprzewidywalni, czasami wręcz tak enigmatyczni, że siejący zgrozę nawet w szeregach potentatów walczących o mistrzostwo kraju łodzianie w Ekstraklasie – niezależnie od wyniku konfrontacji z Górnikiem - i tak by się utrzymali. Na dodatek podopieczni Henryka Kasperczaka mają resztki szans na pozostanie w gronie ekstraklasowców, które w przypadku porażki w Łodzi ograniczyłyby je do nierealnego minimum. Wierzyłem w zwycięstwo Górnika, bo zabrzanie wygrać po prostu musieli. Wierzyłem i po raz kolejny na drużynie Kasperczaka się przejechałem.

Obiektywnie trzeba przyznać, że Górnicy na Ekstraklasę nie zasługują. Zaprzepaścili już zabrzanie w tej rundzie tyle szans na odbicie się od ligowego dna, że śląski ból głowy oddziałuje na całą Polskę. Gdyby widać było w szeregach kadry byłego selekcjonera reprezentacji Senegalu choć nutkę piłkarskiego rzemiosła, nadającego się na i tak liche polskie warunki piłkarskie, Górnik na dnie tabeli by się nie znajdował. Ale zabrzanie grają brzydko. Mało konsekwentnie i nieudolnie. Co rusz zawodzą w meczach o metaforyczną podwójną ilość punktów, co powoli doprowadza do wyzbycia się żalu z powodu spadku drużyny dla Ekstraklasy i całej polskiej piłki wyjątkowej. Górnik Zabrze w tej chwili zawodzi na całej linii. I choć ciągle szanse na utrzymanie się zachowuje; w końcu cały czas może wygrzebać się z ostatniej lokaty i osiąść na miejscu barażowym, to w razie spadku, Górnika żal nie będzie. A spaść powinien!

środa, 6 maja 2009

Finał będzie wybitny!



Futbol jest okrutny! Chelsea Londyn już praktycznie była w finale tegorocznej Ligi Mistrzów, brakowało jej jedynie sekund do uwieńczenia fantastycznego dwumeczu przeciwko FC Barcelonie - drużynie w tym sezonie najbardziej wyjątkowej. Sam, przez większość meczu – a już zwłaszcza po obejrzeniu czerwonej kartki, bądź co bądź błędnie pokazanej Abidalowi - w myśli miałem wizję powtóreczki z rozrywki, czyli przeniesienia zeszłorocznego finałowego spektaklu ze stadionu w moskiewskich Łużnikach na obiekt rzymski. Ale futbol jest okrutny, srogo karci nawet drużyny bardziej zasłużone. FC Barcelona po bramce w 93 minucie Andreasa Iniesty i remisie 1:1 na Stamford Bridge wystąpi – obok równie nieziemskiego Manchesteru United - w finale Ligi Mistrzów. Finał będzie wybitny. I przez pryzmat całego sezonu – sprawiedliwy.

O sprawiedliwym zestawieniu finalistów, w którym miałyby wystąpić Czerwone Diabły i przyszli mistrzowie Hiszpanii pisałem w poprzedniej notce. I Manchester United i FC Barcelona przez cały sezon: wzbudzały podziw w kibicach swoją nadnaturalną formą fizyczną, artystyczną odmianą piłki widowiskowej, upartą regularnością boiskową, czy systematyczną zbieraniną kolejnych punktów w lidze i konsekwentnym odprawianiem kolejnych oponentów z pucharów. W półfinałach swoją wyjątkowość bezpośrednio pokazał Manchester United. Diabły wręcz rozszarpały bezradny Arsenal, rozwiewając wszelkie opinie o niezdobytym przez lata Emirates Stadium. Podopieczni sir Alexa Fergusona zagrali w półfinale jak tytani niebotyczni, potrafiący na boisko przenieść wirtualną wręcz prostotę zwyciężania w meczach podniosłych. Przewyższali Arsenal we wszystkim. Grali mądrzej, finezyjniej, dojrzalej. Zaprezentowali futbol skuteczny do bólu, robiąc z Kanonierów dzieciaków do bicia.

Barcelona za to w półfinale od rywala wyraźnie lepsza nie była. Piłkarze Pepe'a Guardioli wprawdzie w lidze przeżywają historyczną skuteczność – już uzbierali 100 bramek i pewnie przegonią najlepszy wynik w historii Primera Division Realu Madryt (107 bramek w jednym sezonie), to w półfinale w pojedynku z przedstawicielem najsilniejszych rozgrywek krajowych na świecie, artyzmu piłkarskiego, tak powszechnie u Katalończyków chwalonego nie pokazali. Hiszpanie zdobyli tylko jedną bramkę – rzutem na taśmę, a w dwumeczu klarownych okazji do strzelenia gola stworzyli sobie zaledwie dwie: w pierwszym meczu pojedynek oko w oko z Cechem Samuela Eto'o, a w rewanżu dopiero strzał Iniesty w ostatniej chwili rewanżu. Barcelona zresztą racjonalnie rzecz biorąc na finał nie zasłużyła. Powinna przegrać 0:3, bowiem dwukrotnie sędzia ratował im tyłki nie dyktując wyraźnych rzutów karnych. Ale Katalończycy mają w tym sezonie szczęście ogromne, co w połączeniu z nietuzinkowymi umiejętnościami daje zestawienie zabójcze. Chelsea jest więc kolejną, naturalną ofiarą barcelońskiego jadu, siejącego w tym sezonie popłoch powszechny.

Czy ofiarą tego samego jadu padnie też inny angielski hegemon Manchester United? Czerwone Diabły dysponują potencjałem z Barceloną porównywalnym, przez niektórych nawet wyżej stawianym. Jedno jest pewne! Futbol jest okrutny, ale finał Ligi Mistrzów w postaci starcia gigantów: Manchesteru United z FC Barceloną będzie finałem sprawiedliwym i dzięki temu WYBITNYM!

wtorek, 5 maja 2009

Finał: Manchester United-FC Barcelona sprawiedliwym ukoronowaniem sezonu




















(fot: http://www.ldsces.org/inst_manuals/ot-in-2/images/a-00.gif)


Liga Mistrzów wkroczyła już w fazę decydującą. Aktualnie jesteśmy na półmetku katorżniczej walki czterech europejskich dominatorów o upragnione miejsce w pojedynku dla tych rozgrywek decydującym. Jeśli przeanalizowalibyśmy osiągi: Manchesteru United, Arsenalu Londyn, FC Barcelony i Chelsea na przestrzeni całego sezonu, ciągnącego się od pierwszej ligowej kolejki do dnia dzisiejszego zauważymy, że na finał najbardziej zasługują Manchester United i FC Barcelona. Dlaczego?

Przewertujcie całe, tegoroczne osiągi wszystkich czterech drużyn walczących o finał Ligi Mistrzów. Które z nich wzbudzały podziw w kibicach swoją nadnaturalną formą fizyczną, artystyczną odmianą piłki widowiskowej, upartą regularnością boiskową, czy systematyczną zbieraniną kolejnych punktów w lidze i konsekwentnym odprawianiem kolejnych oponentów z pucharów? Kim zachwycało się całe środowisko dziennikarskie i liczne grono ekspertów z każdego zakątka świata, mającego choć minimalny styk z piłką europejską?

Manchester United i FC Barcelona od początku sezonu prezentują formę wyborną, wywołując podziw nawet wśród konserwatywnych racjonalistów piłkarskich, którym postawy Diabłów i Katalończyków psują wizję futbolu zdroworozsądkowego, przyjmującego naturalne zmęczenie organizmu i logiczne zadyszki za życiową normalkę. A tutaj mistrzowie Anglii i (przyszli) mistrzowie Hiszpanii obalają różnorakie tezy powątpiewające w niebotyczną formę prezentowaną przez okrągły sezon.

Manchesterowi finał Ligi Mistrzów należy się za przełamywanie barier. Mistrz Anglii długo liczył się w walce o rzecz w futbolu do osiągnięcia niemożliwą, czyli triumf we wszystkich rozgrywkach, w których się bierze udział. Diabły siały postrach wszędzie, gdzie się pojawiły. Prezentowały futbol totalny przez większość trwającego sezonu: zdyscyplinowany w obronie i rozsądny w ataku. W destrukcji Manchester doszedł do perfekcji, czym zwieńczył fantastyczny rekord Edwina van der Sara bez puszczenia gola w najsilniejszej lidze świata. Ekipa z Old Trafford grała cudownie i jako pierwszy obrońca Klubowego Mistrzostw Europy przeszła przez 1/8 finału i jest blisko obrony tytułu. Diabły, owszem, nie obyły się bez kryzysu, który najpierw ograniczył przewagę punktową nad Liverpoolem w lidze, potem wyeliminował ich z boju o Puchar Anglii w półfinale. Ale kryzys ten, w porównaniu z osiągami całosezonowymi Diabłom rewelacyjności nie ogranicza.

Barcelonie finał Ligi Mistrzów należy się za obrazowy artyzm prezentowany na boisku przez okrągły sezon. Duma Katalonii gra w tym sezonie najpiękniej. Nie posiadając w kadrze kolosów Barcelona potrafi, jak stado mrówek-pracusiów obleźć rywala i frustrować go do tego stopnia, że ten się poddaje. Poddaje się nawet, jeśli jest gigantem europejskiej piłki (np. Real Madryt w pamiętnych Gran Derbi). Drużyna Pepa Guardioli budzi zachwyt totalny, gra na pograniczu futbolu niebiańskiego, z którego z dumą obnoszą się jej najwierniejsi fani. Barcelona, zarówno w Primera Division - gdzie osiągnęła już magiczny pułap 100 bramek wbitych rywalom - jak i w Lidze Mistrzów, prezentuje się jak kolos totalny, dowodzony małym nicponiem Messim, wspieranym przez zgraję piłkarzy kompletnych, wykonujących w głębi pola robotę ciernistą.

A Chelsea i Arsenal? To w tym sezonie Chelsea popadła w kryzys powikłany, obrazujący tonący statek, z którego zbiegł nawet magiczny Jose Mourinho. W Chelsea roiło się od konfliktów, nieporozumieniem było zatrudnienie Scolariego, a agresja w relacjach między piłkarzami nikogo nie dziwiła. Sytuację jako tako ustabilizował trener wg mnie wyjątkowy, Guus Hiddink. I właśnie dzięki Holendrowi Chelsea zaszła w Lidze Mistrzów tak daleko. Arsenal to z kolei zwykły szarak, nie występujący przed szereg. Wprawdzie grający swoje przez cały sezon, ale jednocześnie nieprzejmujący się zbytnio kolejnymi wpadkami. Szybko odpadł z rywalizacji o mistrzostwo Anglii i może tylko dlatego tak daleko zaszedł w Lidze Mistrzów?

Tegoroczny finał najbardziej elitarnych rozgrywek europejskich, w którym zmierzyłyby się Manchester United z FC Barceloną jest ukoronowaniem sezonu dla obu ekip wyjątkowych. To byłoby starcie tytanów niezwykłych, królów tegorocznego sezonu zarówno w kraju, jak i w Europie. Jednak, jak wiemy, sprawiedliwość w futbolu nie zawsze istnieje. Finał pod tytułem Derby Londynu też miałby swoją moc wyjątkową, jednak mimo wszystko, takie zestawienie finalistów byłoby lekką drwiną.





niedziela, 3 maja 2009

Barcelona jak Pacquiao



FC Barcelona rozbiła w klubowym klasyku Europy Real Madryt 6:2. Potwierdziła tym samym, że na kuli ziemskiej nie ma drużyny grającej bardziej artystycznie. Katalończycy prezentują futbol totalny, definiujący wręcz ten gatunek piłkarskiego spektaklu. Barcelona wbiła na Santiago Bernabeu Realowi 6 bramek, najwięcej w historii Gran Derbi na boisku rywala. Ekipa Pepa Guardioli znowu zagrała - tym razem w stolicy Hiszpanii - jak bogowie zesłani na ziemię z misją upiększania widowiska piłkarskiego - obalenia powszechnej podupadającej jakości gry i odbudowy futbolowego artyzmu.

To była noc wyjątkowa. Zaczęło się fantastycznym spektaklem boiskowym w Madrycie, który utkwi w pamięci na kilka sezonów. Skończyło się na szybkim rozbiciu Ricky'ego Hattona, którego dokonał zjawiskowy pięściarz naszych czasów, Manny Pacquiao. Oglądając te dwa gromkie wydarzenia, mimo różnorodności dyscyplin znalazłem analogię. Manny Pacquiao, malutki filipiński pięściarz jest jednostkowym podobieństwem kolektywu barcelońskiego: szybkiego, technicznego, wprawdzie nie silnego fizycznie, ale strategicznie rozbijającego każdego kolejnego rywala.

Hatton, o którym mówiono, że rywala fizycznie i siłowo znacznie przewyższa, w zakończonej niedawno bitwie przeciwko Pacquiao istniał tylko chwilę. Chwilę po pierwszym gongu. Później angielski Hitman przyjmował ciosy zewsząd, nie zawsze dostrzegając szybkie ręce Filipińczyka. Już padał w pierwszej rundzie, ale ostatecznie osunął się na ringu w drugim starciu. Wyglądał, jakby nie widział co się dzieje, jakby stracił kontakt z otoczeniem. To samo było w el classico z Realem Madryt. Na początku Real istniał. W końcu pierwszy pacnął rywala w 14 minucie, ale potem już tylko ciosy przyjmował. Został skarcony w pierwszej połowie trzykrotnie, zachowując jednak szanse na korzystny wynik bramką 10 minut po wznowieniu gry. Ale szanse te okazały się iluzoryczne. Barcelona wówczas zaczęła bić mocniej. Fenomenalnie uderzał rywala Henry, finezyjne cisy dokładał Messi, mądrze strategią kierował Xavi, aż w końcu Królewskich znokautował Pique. Real padł. Nie wiedział co się dzieje, nie mógł się ocucić, stracił kontakt z otoczeniem i pewnie długo do siebie nie dojdzie.

Barcelona za to jest zjawiskowa. W Madrycie skompletowała już 100 bramek zdobytych w jednym sezonie i pewnie najlepszy w historii wynik 107 trafień w jednym sezonie Realu poprawi. Barcelona jest skuteczna jak nigdy. Gra futbol na ziemi najdoskonalszy. Mimo, że w kadrze nie błyszczy atletyzmem, nadrabia braki technicznym przygotowaniem, kłócąc się wyraźnie z prawami dzisiejszego futbolu. A Real? Hatton po walce z Pacquiao na ring pewnie już nie wróci. Królewscy na boisko wrócą, ale szanse na obronę tytułu w tym roku już ostatecznie stracili.

środa, 29 kwietnia 2009

Bohater Chelsea


(fot: http://www.toonpool.com/user/651/files/gay_action_hero_244345.jpg)

Remisu we wczorajszym meczu półfinałowym na Camp Nou się nie spodziewałem. W ciemno stawiałem na FC Barcelonę, która przecież rozgrywa sezon fenomenalny. Ale na chłodno, kiedy już wiadomo, że Chelsea w Hiszpanii nie poległa i dzięki temu remisowi wyrasta na faworyta walki o finał przyznam nieśmiało, że chyba znam receptę na dobre osiągi londyńczyków. Znam ją! Tą receptą jest postać trenera, Guusa Hiddinka.


Z Holendrem na ławce Chelsea się odmieniła. I metamorfoza ta wcale nie słabnie, wręcz odwrotnie – ewidentnie się nasila. Najlepszym przykładem jest remis w walce o półfinał Ligi Mistrzów osiągnięty na boisku drużyny kapitalnej, którą zachwycają się wszyscy pasjonaci, żurnaliści, profesjonaliści, teoretycy i praktycy światowej piłki. Chelsea jest bliżej finału niż Barcelona. Ma w zanadrzu rewanż u siebie, kiedy defensywa rywala będzie kuleć znacząco (kartki Puyola, kontuzja Marqueza) i łatwo będzie można ją skarcić. Ojcem sukcesu w Katalonii jest Guus Hiddink. W końcu to jeden z najlepszych (a może najlepszy? w takim przypadkach trudno o obiektywizm) specjalistów od taktyki na świecie.

Teza jak najbardziej właściwa! Hiddink objął Chelsea, kiedy ta miała kryzys, i boiskowy i wewnątrzkadrowy. Na boisku londyńczykom nie szło, a jak coś się udawało, to mozolnym sposobem. W szatni Chelsea umierała. Piłkarze się kłócili, trenera Scolariego nie słuchali, namawiali wręcz władze, by Portugalczyka ze stołka usunąć. Patologia trwała długo, ale znalazło się w końcu lekarstwo na te objawy - Guus Hiddink. Gwarant sukcesu, pewniak w trudnym zadaniu reanimowania klubu w Anglii wiodącego. No i udało się! Wprawdzie Chelsea w walce o tytuł mistrzowski w kraju już się nie liczy - obwieścił to nawet oficjalnie Hiddink - ale ciągle może zgarnąć trofeum, będące marzeniem prezesa Abramovicha - klubowy Puchar Europy. A zgarnąć może - bo ma Hiddinka!

Holender w przeszłości zwyciężał z kadrami od Chelsea słabszymi. W rodzimej Holandii mistrzostwo kraju z PSV zdobył 8 razy, raz zgarniając z nim Puchar Europy (1988), raz dochodząc do półfinału (2005). Holender wziął się też za trenerkę narodową. Obejmował kadry enigmatyczne, nie mające żadnych wskazań na sukces. Objął Hiddink Koreę Północną i od razu zdobył z nią IV miejsce na Mundialu 2002. Innym razem zapragnął sterowania reprezentacją Australii - zakwalifikował się z nią do Mundialu 2002 i odpadł dopiero w 1/8 finału. Wydaje się, że więcej chce zdobyć Hiddink z Rosjanami. Już doprowadził ich do półfinału EURO 2008, a wieści sukcesy donioślejsze. Teraz przyszło Holendrowi sterować drużyną w tych czasach wielką, mającą kadrę wymarzoną, kasy mnóstwo i wielkie ambicje pucharowe. Więc i sukces powinien Hiddinkowi przyjść łatwiej.

Gdzie Hiddink nie pójdzie, tam odwali robotę genialną. Jest on jednym z tych trenerów, bez których drużyna nie oddycha. Słabnie i umiera. Dlatego obecność w kadrze Chelsea Hiddinka jest dla Chelsea przełomowa. Może i Holendrowi - który nie raz już pokazał, że bariery łamać potrafi - wreszcie trofeum w Europie dla Chelsea uda się zdobyć. Hiddink to dla mnie 12 i 13 zawodnik The Blues. I właśnie ten 12 i 13 zawodnik jest bliziutko wyeliminowania z pucharów wielkiej Barcelony. Wyeliminuje?

wtorek, 28 kwietnia 2009

Barcelony tydzień zjawiskowy



Drużyna nieziemska, przez wielu już uznana za najlepszą kadrę trwającego sezonu, właśnie staje przed wyzwaniem patowym. Dzisiaj zmierzy się z londyńską Chelsea w pierwszym półfinale Ligi Mistrzów, by już w weekend stanąć w szranki z Realem Madryt, czyli rozegrać bój morderczy, medialnie określany derbami Europy.

Kłopot FC Barcelony i jej taktyka, Pepe Guardioli polega na tym, że oba mecze Katalończycy wygrać muszą. W półfinale Ligi Mistrzów, rozgrywając pierwszy - często w dwumeczu bardziej zasadniczy - bój na własnym stadionie, drużyna Guardioli zawalić nie może. Żeby zyskać na tym etapie rozgrywek pewność niezbędną, Barcelona Chelsea pokonać musi. W końcu pierwsza potyczka półfinałowa jest w dwumeczu o taką stawkę przełomowa. Zawsze wynik starcia premierowego ostro determinuje styl gry w rewanżu, a gdyby Duma Katalonii, dzisiaj Londyńczyków ogarnęła, aplikując im ze dwa gole i grzecznie się kłaniając na pożegnanie byłaby już dwiema piętami w finale - zabrakłoby jedynie palców od stóp, by do decydującego o klubowym mistrzostwie Europy meczu się dostać. Poza tym, pięknym zwieńczeniem sezonu dla zjawiskowej Barcelony wyjątkowego, byłaby jej obecność w najważniejszym pojedynku sezonu w klubowej piłce.

Nie można ukryć też tego, że Hiszpanie do tej pory, w Lidze Mistrzów bili, popychali, kopali i wyrzucali z rozgrywek drużyny enigmatyczne, takie, które albo mają kłopoty na rodzimym podwórku i tam koncentrują się na odzyskaniu wigoru (Bayern Monachium, czy tracący hegemonię we Francji Lyon), albo w Lidze Mistrzów znaleźli się smakując fuksa eliminacji (Basel). Umiejętności europejskie Barcelony zweryfikuje dopiero potyczka z drużyną, której przedstawiciele w Europie rządzą. To dopiero w meczu z Chelsea Londyn, z rodowitym reprezentantem siłowni angielskiej, zjawiskowa Barcelona albo tezę o zjawiskowości potwierdzi, albo spali ją nieodwrotnie. Dzisiaj zobaczymy prawdziwą Barcę. Mam nadzieję, że zdolną do czynów nieziemskich, zdolną do technicznego unicestwienia londyńskich atletów i potwierdzenia supremacji europejskiej.

Kiedy Barcelona po meczu z Chelsea ochłonie i zacznie siły regenerować, musi myśleć o kolejnym arcywielkim hiciorze. W Primera Division w weekend dojdzie do spektaklu artystycznego, do pojedynku medialnie przeszywającego, którego - ze względów prestiżowych - wygrać trzeba! Bo, choć Barcelona nad Realem Madryt w tabeli, póki co przewagę ma wyraźną (nawet krach w Gran Derbi nie odbierze jej przewodnictwa), to zwycięstwem nad Królewskimi może zamknąć usta wszystkim powątpiewającym w końcowy ligowy sukces Katalończyków. Zlanie Realu, kiedy ten jest w formie niebotycznej - punkty Królewscy stracili tylko w meczu derbowym, przeciwko Atletico, tak pozostają w lidze bez porażki od 19 (!) spotkań - jest najlepszym ukoronowaniem całosezonowej dominacji w kraju. I FC Barcelona tę dominację potwierdzić musi! W końcu, nie bez powodu nazywa się ją, już teraz drużyną nieziemską, której koszulki przywdziewają namacalne bóstwa, prezentujące przez cały sezon futbol nie z tej ziemi.

Na Barcę będę patrzył w tym tygodniu szczególnie. Czy Hiszpanie potwierdzą swoje zdolności gigantyczne, czy w upokarzający sposób, w jednym tygodniu strącą aureolę kreowaną przez cały, długi sezon?

piątek, 24 kwietnia 2009

Hicior! Legia gra z Lechem... czyli mistrzostwo znowu dla Wisły!?

Od dłuższego czasu huczy wokół zbliżającego się pojedynku w Polsce newralgicznego. Legia Warszawa, lider Ekstraklasy podejmie w niedzielę wicelidera, Lecha Poznań. Mówi się, że wojna warszawsko-poznańska będzie punktem przełomowym w walce o tytuł mistrzowski. I prawdopodobnie będzie, ale na niedzielnym starciu na szczycie najbardziej może skorzystać drużyna, która szczycie dzisiaj prawdopodobnie zasiądzie - Wisła Kraków.

Oczywiście, jeśli Wiślacy pokonają wcześniej, grających znów o 6 punktów zabrzan - a prawdopodobnie pokonają - to owszem, znajdą się na szczycie ligi i, będąc już panem sytuacji, mogą najwięcej zyskać na niedzielnej konfrontacji Legii z Lechem. A zyskają najwięcej jeśli w Warszawie padnie remis. Wtedy samodzielnie obejmą stery Ekstraklasy i tylko będą czekać na ostateczny już werdykt w sprawie mistrzostwa - domowy pojedynek z Legią (bo oprócz drużyny Jana Urbana, nikt Wiśle już zagrozić nie powinien).

Walka o mistrzostwo Polski jest w tym roku spektakularnym dreszczowcem, który zapewne przyniesie nam jeszcze sporo zawirowań, zmian scenariusza i niewiarygodnych wyników. Analizując ostatnie 6 kolejek, dzielących nas od ostatecznego poznania mistrza Polski AD2009, uświadomimy sobie wagę niedzielnego starcia Legii z Lechem.

Jeśli wygra Legia - ona będzie miała niezbędny w walce o tytuł komfort psychologiczny, ale ją czekać będzie jeszcze trudny, prawie nierealny do wygrania wyjazd do Krakowa. Wyjazd w tym przypadku decydujący! Jeśli padnie remis, a Wisła wcześniej pokona Górnika Zabrze to krakowianie będą panami sytuacji i to oni zaczną rozdawać karty i kontrolować w tabeli uporczywy ogon ciągnący się ich za plecami. Jeśli za to wygra Lech - będzie blisko koronacji (formalności będzie jeszcze musiał załatwić w spotkaniu z Polonią Warszawa). Poznaniacy wówczas będą bliziutko kulminacyjnego punktu sezonu dla nich wyjątkowego - pełnego emocji pozytywnych, zarówno krajowych, jak i europejskich.

Zobaczcie terminarz ostatnich meczów trójki drużyn walczących o mistrzostwo Polski (świadomie omijam w typowaniu na mistrza Polonię Warszawa) i wskażcie na ten czas mecz ważniejszy od niedzielnego starcia warszawsko-poznańskiego:

Legia:
(d) Lech Poznań
(d) ŁKS Łódź
(w) Wisła Kraków
(d) Polonia Bytom
(w) Śląsk Wrocław
(d) Ruch Chorzów

Lech:
(w) Legia Warszawa
(d) Ruch Chorzów
(w) Śląsk Wrocław
(d) Lechia Gdańsk
(w) Polonia Warszawa
(d) Cracovia Kraków

Wisła:
(d) Górnik Zabrze
(w) Piast Gliwice
(d) Legia Warszawa
(w) ŁKS Łódź
(w) Lechia Gdańsk
(d) Śląsk Wrocław

Ważniejszego meczu na razie nie widać! Nie widać także możliwych strat punktów przez trójkę hegemonów – oprócz, naturalnie, meczów między sobą. Ja założyłem, że w Warszawie padnie remis i zacząłem analizować szanse poszczególnych potentatów. Wszyło mi, że mistrzem Polski będzie znowu Wisła Kraków. Gdzie dwóch się bije tam trzeci korzysta...

PS. Jeśli Legia z Lechem w niedzielę nie zremisuje, wówczas wpis ten będzie nonsensem. Wyjdę na głupka.

środa, 22 kwietnia 2009

Fabiański niczego nie udowodnił i niczego nie potwierdził


(fot:http://www.se.pl/media/pics/2008/04/22/Fabianski_460x370.jpg)

Mecze w bramce Arsenalu Londyn dla Łukasza Fabiańskiego wyjątkowe - półfinał na Wembley przeciwko Chelsea oraz ligowe starcie z tytanem z Liverpoolu - uwidoczniły serię wątpliwości, które rodzą się przy stawianiu Polaka w bramce Londyńczyków. Fabiański przegrany 1:2 mecz z Chelsea zawalił, stał się praktycznie przyczyną wyrzucenia Kanonierów z Pucharu Anglii tuż przed finałem. Za to w meczu w lidze, przeciwko Liverpoolowi puścił 4 bramki, będąc poniekąd bohaterem Londynu.

Fabiańskiego egzystencja wyspiarska jest pełna zawirowań i wątpliwości. Mecz z Chelsea - idąc chronologicznie po linii ostatnich meczów dla Polaka historycznych - reprezentantowi Polski nie wyszedł totalnie. Już na początku spotkania durnie wdał się w wyścig sprinterski z Didierem Drogbą - naturalnie przez Fabiańskiego przegrany - i cudem uniknął bramki (piłkę z linii bramkowej wybił wówczas obrońca Gibbs). Później Polak był już totalnie spłoszony, gafy popełniał praktycznie co każdą sytuację podbramkową dla Chelsea. Nic więc dziwnego, że nawet prowadząc 1:0 Arsenal mecz z Fabiańskim w bramce przegrał. Były Legionista wypadł licho, o czym głośno trąbiły angielskie gazety.

Enigmą naturalną był więc wczorajszy występ Fabiańskiego, już w lidze, przeciwko rozpędzonemu FC Liverpoolowi i to na Anfield Road. Na szczęście Polak tym razem pierwszą interwencję miał udaną. Pewnie chwycił piłkę uderzoną w początkowych minutach przez Torresa, dodając sobie odwagi w hicie szlagierowym niezbędnej. Później bronił pewnie jeszcze kilkakrotnie, w tym strzał Torresa wyśmienicie! I choć ostatecznie, puścił aż 4 bramki, to występ zaliczył udany. Wszak, można by szukać pretensji do Polaka przy drugim trafieniu dla The Reds, kiedy to wpadł do swojej bramki i zza linii piąstkował piłkę, ale po co zaśmiecać w sobie patriotyzm i oczerniać Polaka występującego w najsilniejszej lidze świata?

Dwa mecze dla Fabiańskiego przełomowe, Polakowi - tradycyjnie - ni to nie wyszły, ni to nie potwierdziły jego wielkości. Wielkością tą mrugnął za to Arszawin, strzelając na Anfield 4 bramki, czyli praktycznie dokonując rzeczy niemożliwej. Rosjanin na razie wielkością mrugnął, ale kwestią czasu jest, kiedy tą wielkością zacznie olśniewać.