niedziela, 31 maja 2009

Lecą kluby historyczne, a ŁKS zostaje!

ŁKS Łódź jednak Ekstraklasy nie opuści. PZPN poprosił Komisję Odwoławczą do spraw licencji o ponowne rozpatrzenie niby nieodwołalnej decyzji o degradacji łodzian z najwyższej klasy rozgrywkowej w Polsce, czyli wyprzedzając fakty można rzec, że ŁKS w Ekstraklasie na pewno się utrzymał, a PZPN po raz kolejny pokazał swoją absurdalną i przygłupawą konsekwencję. W tych okolicznościach Ekstraklasę opuszczają kluby historyczne, w Polsce uznawane za kanon rodzimego piłkarstwa, czyli Górnik Zabrze i Cracovia Kraków.

Ale kanon ten się wypalił. W tym sezonie obie ekipy – a zwłaszcza Górnik Zabrze – grały fatalnie, a spadek zabrzan wieściłem już 9 mają, po porażce drużyny Kasperczaka z ŁKS-em.

Pisałem wówczas i zdanie podtrzymuje: „Obiektywnie trzeba przyznać, że Górnicy na Ekstraklasę nie zasługują. Zaprzepaścili już zabrzanie w tej rundzie tyle szans na odbicie się od ligowego dna, że śląski ból głowy oddziałuje na całą Polskę. Gdyby widać było w szeregach kadry byłego selekcjonera reprezentacji Senegalu choć nutkę piłkarskiego rzemiosła, nadającego się na i tak liche polskie warunki piłkarskie, Górnik na dnie tabeli by się nie znajdował. Ale zabrzanie grają brzydko. Mało konsekwentnie i nieudolnie. Co rusz zawodzą w meczach o metaforyczną podwójną ilość punktów, co powoli doprowadza do wyzbycia się żalu z powodu spadku drużyny dla Ekstraklasy i całej polskiej piłki wyjątkowej. Górnik Zabrze w tej chwili zawodzi na całej linii.”

I zawiódł ostatecznie. A Cracovii jest mi po prostu żal. Ot tak sobie...

PS. Dodam tylko, że na blogowej sondzie przewidzieliście klub, który Ekstraklasę opuści. Aż 42 % glosujących wskazało na Górnika.

piątek, 29 maja 2009

Kto obok ŁKS-u poleci? Ostatnia kolejka walką o przetrwanie




Arka Gdynia, Cracovia Kraków, Górnik Zabrze i Lechia Gdańsk. Te 4 ekipy w ostatniej kolejce Ekstraklasy stoczą korespondencyjny bój o utrzymanie, a ofiara będzie tylko jedna. Wszystko dlatego, że Komisja Odwoławcza przy PZPN-ie nie przyznała licencji Łódzkiemu Klubowi Sportowemu i łodzianie karnie Ekstraklasę opuszczają (wyrok jest nieodwołalny - podobno). Zatem niedawno jeszcze nazywani Rycerzami wiosny piłkarze ŁKS-u w szokujących okolicznościach z Ekstraklasą się żegnają, ratując jednocześnie tyłki tercetowi bezpośrednio spadkiem zagrożonemu. A kto ten tercet, gwarantujący utrzymanie w Ekstraklasie będzie tworzył?

Wydaje się, że w najgorszej sytuacji są zabrzanie. Nieśmiertelny Górnik zmierzy się bowiem z heroicznie walczącą o Ligę Europejską Polonią Warszawa. Stołeczny klub zapowiada zwycięstwo, bowiem tylko ono zadowoli Jacka Grembockiego, trenera będącego pod pieczą chimerycznego prezesa ze stolicy. Przed Górnikiem – patrząc na najbliższych rywali, przede wszystkim Arki i Lechii, bo Cracovia to już zupełnie inna historia – bez wątpienia zadanie najtrudniejsze. Arka z Odrą Wodzisław bez wątpienia ma większe szanse na sukces, bowiem wiadomo, jaką mobilizacją dysponuje drużyna, będąca na dnie tabeli, ale mająca ostatnią szansę, by się z tego dna wydrapać. Lechia jedzie do Gliwic na mecz z miejscowym Piastem. A, że gliwiczanie mają już zapewniony Ekstraklasowy byt, to zwyciężać Lechii nie muszą. Gdańszczanom za to nie wypada nie wygrać, bowiem z Ekstraklasy też spadać nie chcą. Cracovia Kraków to już historia z innej beczki. Wprawdzie grają oni w ostatniej kolejce z drużyną w Polsce gigantyczną, jeszcze do niedawna bezsprzecznie nazywaną najlepszą w Polsce – Lechem Poznań, to będzie to typowy mecz przyjaźni – jak zresztą każdy między Cracovią i Lechem. A wiadomo, przyjaciel przyjaciela raczej nie oskubie. Poznaniacy już praktycznie stracili szanse na mistrzostwo (pokażcie mi kogoś, kto wierzy w porażkę Wisły w Krakowie ze Śląskiem!), więc nie grają już o nic. Cracovia za to ma cel – punkty dadzą jej utrzymanie w Ekstraklasie.

W tej sytuacji najgorsza jest pozycja Górnika, który w przypadku porażki z Polonią Warszawa i równoległej wygranej Arki Gdynia spada na ostatnie miejsce w tabeli. Górnik leci?

JEDNOCZEŚNIE ZACHĘCAM DO GŁOSOWANIA W BLOGOWEJ SĄDZIE – KTO WG WAS, OBOK ŁKS-u SPADNIE Z EKSTRAKLASY?

czwartek, 28 maja 2009

Anioły wygrały z Diabłami, a wszystko dzięki Guardioli!


fot: http://nawysokoscimurawy.blox.pl/resource/Josep_Guardiola.jpg

Barcelona Manchesterowi pokazała wirtuozerię. Katalończycy w historycznym finale Ligi Mistrzów zagrali tak, jak prezentowali się przez okrągły sezon – wyjąwszy chłamliwe widowisko w dwumeczu przeciwko Chelsea Londyn – czyli pokazali klasę piłkarską, sięgającą apogeum. Jednocześnie obalili oni konwencję, jakoby nie potrafili rywalizować z drużynami angielskimi. FC Barcelona sięgnęła po Puchar Europy, skompletowała tym samym Potrójną Koronę (jako piąta drużyna, po: Celticu Glasgow, Ajaksie Amsterdam, PSV Eindhoven i Manchesterze United) i zachwyciła cały świat. I pomyśleć, że to jest pierwszy sezon w roli trenera dla Josepa Guardioli.

Hiszpanie w finale zagrali mocno osłabieni, a to kontuzjami, a to wykluczeniami kartkowymi. Ale nie pozwoliło to wielkiemu Manchesterowi United w nawiązaniu równej walki z królewską Barceloną. Czerwone Diabły swój futbol prezentowały przez pierwsze 10 minut meczu. Szalał Ronaldo, który strzałem z wolnego wprowadził w osłupienie Katalończyków, obserwujących nieporadną interwencję Valdesa. Wydawało się, że to będzie finał diabelski. Wydawało się przez chwilę. Po jednej z kontr Barcelony Iniesta tak manewrował środkową linią Manchesteru, że zakręcili się nawet obrońcy, a szczególnie Vidic, którego w dziecinny sposób ograł Eto'o i strzelił premierowego gola. Manchester United po tej bramce przestał grać. Zupełnie, jakby wnętrza piłkarzy poszły obrażone do szatni, pozostawiając na płycie boiska jedynie cielesny odpowiednik. Czerwone Diabły po stracie gola pozwoliły anielskiej Barcelonie rozłożyć skrzydła i nabrać pewności siebie niezbędnej w finałowych pojedynkach. I Katalończycy co rusz wykorzystywali ospałość Anglików. Co chwilę konstruowali akcje finezyjne, czasami wręcz wyuczone podręcznikowo, rywala obserwując jedynie w heroicznych próbach z dystansu Ronaldo. Portugalczyk w finale to zupełnie osobna historia – sam chciał Barcelonę upokorzyć, wymyślił sobie Ronaldo, że nikt inny bramki nie strzeli, więc tylko on próbował. Robił to, co mu dotychczas wychodziło najlepiej, ale w Rzymie nie wyszło ani razu. Za to hegemonialna gwiazda Barcelony, wzbudzająca wszem zachwyt, Leo Messi złamał zdroworozsądkową zasadę mówiącą , że liliput w starciu z gigantycznymi obrońcami bramki głową strzelić nie może. Okazało się jednak inaczej. Messi, mierzący zaledwie 169 cm wzrostu przechytrzył kolosa Ferdinanda i sprytnie oszukał van der Sara. Wówczas było już po meczu, to Barcelona sprawiedliwie triumfowała, a Manchester pogrążony w agonii tylko obserwował fetę Katalończyków.

FC Barcelona Puchar Europy zgarnęła zasłużenie. Piłkarze Pepa Guardioli na supremację w Europie zasłużyli, chyba nawet bardziej niż Manchester United. W końcu mieli już prawie skompletowaną Potrójną Koronę. Manchester, który co prawda triumfował już w tym sezonie trzykrotnie, to szans na nią już nie miał. Barcelona przełamała stereotypy. Natchnieni nową wizją Guardioli, Katalończycy obalili wszechobecną i sławioną tezę, jakoby to do sukcesów piłkarskich niezbędna była przede wszystkim dobrze skonstruowana i wyzbyta jakichkolwiek bubli defensywa. Barcelona wyszła naprzeciw tej teorii – przez cały sezon biła rekordy skuteczności, fenomenalnie prezentując się w ataku, co również pozytywnie odbijało się na obronie. Nowa wizja futbolu barcelońskiego, którą stosuje Guardiola polega na przetrzymywaniu piłki, z dala od własnego pola karnego. Teoretycznie takie podejście nie wydaje się żadną nowinką, jednak zobrazowanie tego typu taktyki przez Barcelonę tworzy nowy rodzaj stylu ofensywnego. To właśnie siłą ataku, Barcelona biła – i pewnie wciąż będzie bić – każdego rywala w mijającym sezonie. Wszystko dzięki Guardioli!

Kataloński szkoleniowiec, nomen omen młodszy od grającego na boisku Edwina van der Sara tegorocznymi triumfami zapoczątkował tworzenie monumentalnej, epickiej opowieści, z pozoru wyglądającej na literaturę fantastyczną, rzadko spostrzeganej jako realna rzeczywistość. Ale to, co wpisuje w historię Guardiola z fantazją nie ma nic wspólnego, to czysta literatura faktu! A hiszpański taktyk właśnie skończył pisać jej pierwszy rozdział, zadedykowany, z szacunku kończącemu karierę Paolowi Maldiniemu.

poniedziałek, 25 maja 2009

Mistrz Polski – Wisła Kraków


fot: http://m.onet.pl/_m/83df09eba545612ad50bd13d2741e678,14,1.jpg

To, że Wisła Kraków oficjalnie przedstawiona zostanie mistrzem Polski 2009, to kwestia tygodnia. Taka niezbędna do załatwienia formalność. Wiślakom, by po mistrzostwo kraju sięgnąć wystarczy wyjść na pojedynek przeciwko Śląskowi Wrocław w ostatniej kolejce. A, że krakowianie na mecz ten wyjdą na pewno, to tym samym mistrzostwo Polski obronią bezsprzecznie. Wisła Kraków tym samym staje się mistrzem, który przez większą część sezonu czaił się gdzieś za plecami, to Lecha Poznań, to Legii Warszawa, by w końcu, w fazie decydującej o mistrzostwie eksplodować formą i regularnością w zdobywaniu punktów.

Jesienią bowiem nie wyobrażaliśmy sobie innego mistrza Polski, niż Lech Poznań. Piłkarze Franciszka Smudy nie tylko dzielnie walczyli w PUEFA, zawstydzając w tych rozgrywkach ekipy często określane jako hegemonów batalii europejskich: CSKA Moskwa, Deportivo czy też Feyenoord, ale potrafili też dokonać rzeczy w polskich realiach niespotykanej – wyniki w PUEFA przełożyli poznaniacy na rozgrywki ligowe, w których bili każdego kolejnego rywala. Efektem – mistrzostwo na półmetku ligi w kraju oraz wyjście z fazy grupowej PUEFA. Tak grać powinien tylko mistrz Polski!

Ale wiosną Lech osłabł. Najpierw poległ w dwumeczu z Udinese, grzebiąc nadzieje poznańskich właścicieli na ogromny europejski oddźwięk, potem zaczęli słabnąc i w lidze – zupełnie jakby krach w rozgrywkach PUEFA przekreślił szanse Kolejorza na mistrzostwo Polski. Wtem, w Ekstraklasie swoje pięć minut miała warszawska Legia. Drużyna Jana Urbana, prezentująca futbol kaleczny, niczym logicznym niepodparty, którego największą zaletą był ofensywny szałaput Chinyama. Tajemnicą poliszynela pozostanie fakt, że Legia, mimo ogólnej brzydoty boiskowej osiągała wyniki satysfakcjonujące, dające warszawianom kolejne zwycięstwa, niezbędne do objęcia przywództwa ligowego. Malkontenci, śledzący poczynania ligowe narzekali, że oto rodzi nam się najgorszy (czyt. prezentujący najbrzydszy futbol) mistrz nowego tysiąclecia. Ale...

Błysnęła Wisła Kraków! Krakowianie cierpliwie spoglądali na wyczyny Lecha i Legii, ciągle zachowując niewielką stratę do ekipy aktualnie liderującej. O Wiśle w trakcie sezonu głośno nie było, praktycznie w żadnym z okresów. Ot taki, zwykły obrońca narodowego trofeum klubowego, który bezradnie spogląda na przyszłego mistrza Polski, to na Lecha Poznań, to na Legię Warszawa. Ale, kiedy poznaniacy zaczęli seryjnie gubić punkty i kiedy Legionistom nie wiodło się po myśli, Wiślacy trzeźwość zachowali. Atak na lidera, trwający od początku rundy wiosennej – Wisła ostatniej porażki w lidze doznała 29 listopada, w spotkaniu z Ruchem Chorzów! - przyniósł wreszcie efekt. Wisła, wprawdzie serią zachwycała, to ciągle swój osiąg poprawiała jakby na drugim tle, nikt ofensywy krakowian nie dostrzegał, a jak dostrzegał, to w jej efektywność nie wierzył. A tutaj Wisła w końcu tron Ekstraklasy, najpierw musnęła, potem na nim wygodnie zasiadła.

Do nałożenia korony krakowianom na głowę wystarczy formalność, jaką będzie mecz ze Śląskiem, tym samym Śląskiem, który publicznie obwieszczał, że zrobi wszystko, by pomoc krakowianom w mistrzostwie. I pomógł. Teraz, razem z Wisłą będzie mógł się cieszyć z jej sukcesu. Z najważniejszego sukcesu w polskiej piłce, osiągniętego niejako na drugim planie.

czwartek, 21 maja 2009

Szachtar z pucharem, bo Werder bez Diego


fot: http://bi.gazeta.pl/im/5/3000/z3000015Z.jpg

Puchar UEFA stał się historią. Kronikę rozgrywek, niechlubnie chrzczonych na Puchar Pocieszenia zamknęła drużyna ukraińska z Polakiem w składzie. Mariusz Lewandowski dla nas, Polaków to główna uciecha ukraińsko-niemieckiej bitwy na tureckim stadionie Sukru Sarakoglu, pierwszy polski, czynny uczestnik europejskiej batalii finałowej od czasów fenomenalnego Jerzego Dudka (Tomek Kuszczak w zeszłym sezonie finał Ligi Mistrzów oglądał tylko z ławki) i na dodatek zwycięski! Jednak powątpiewam w sukces Szachtara, gdyby Werder mógł pokierować w finale jego główny konstruktor, Diego.

Brazylijczyka w finale zabrakło – pauzował on za kartki – co od razu przyczyniło się do lichszej dyspozycji drużyny Schaafa. Werder pozbawiony dowódcy, piłkarza, który swoją zmysłowością piłkarską i rzadko spotykaną umiejętnością trzeźwego ocenienia zdarzeń boiskowych, skutkującą błyskotliwymi i skutecznymi zagraniami, się gubił. Było to zjawisko wyraźne. Niemiecki klub, docierając do finału wykonał robotę gigantyczną, którą bez wątpienia kierował właśnie Diego. W finale Brazylijczyk musiał pauzować, co od razu odbiło się na obrazie futbolu, prezentowanego przez niemiecki zespół.

Ale nie ma co gdybać. Ostatni, a co za tym idzie historyczny Puchar UEFA trafił w ręce Ukraińców z Doniecka. Szachtar bez wątpienia na triumf zasłużył. Drużyna Mariusza Lewandowskiego poczyniła w ostatnich latach postępy ogromne: zaczęła inwestować w Brazylijczyków, czyli przedstawicieli piłkarstwa, którzy w większości przypadkach gwarantują sukces, zatrudniła wreszcie trenera jasno określającego cele i możliwości klubu, nauczyła się wreszcie grać z werwą i zaciętością, podobną do tych, które w latach świetności prezentował inny przedstawiciel ukraińskiej piłki – notabene, półfinałowy rywal Szachtara – Dynamo Kijów. Poza tym, ekipa z Doniecka w fazie pucharowej ostatniej edycji PUEFA przegrała zaledwie raz, 0:1 z CSKA w Moskwie. Resztę spotkań albo wygrała, albo zremisowała. Werder wprawdzie osiągnięciem podobnym do wyczynu Szachtara dysponuje, ale Niemcy częściej remisowali i częściej rywali przechodzili prezentując się na boisku słabiej. Szachtar rozpoczął nowy, być może huczny rozdział w piłce ukraińskiej. Mówi się, że drużyna z Doniecka może w kilka lat zbudować ekipę, zdolną bez problemu zwojować Ligę Mistrzów. W końcu kasę inwestorzy z Doniecka na taką budowę mają, a mamona w takich deklaracjach jest czynnikiem decydującym.

Szachtar Donieck ostatnim triumfatorem Pucharu UEFA, a Mariusz Lewandowski ósmym Polakiem, po: Zbigniewie Bońku, Józefie Młynarczyku, Andrzeju Buncolu, Tomaszu Rząsie, Euzebiuszu Smolarku, Jurku Dudku i Tomaszu Kuszczaku triumfującym w europejskich rozgrywkach klubowych. Ot, takie sobie podsumowanie ;-)

niedziela, 17 maja 2009

Mistrz Anglii, mistrz Hiszpanii


fot: http://img.dailymail.co.uk/i/pix/2008/04_04/083ronaldoDM_468x284.jpg

Manchester United i FC Barcelona równocześnie – czyli w tym samym tygodniu – zapewniły sobie mistrzostwa kraju. Fakt, że w zbliżającym się finale Ligi Mistrzów, zmierzą się dwa mocarstwa, rządzące w ligach rankingowo najsilniejszych w Europie, dodaje temu starciu pikanterii szczególnej. Nie pamiętam - chodź przyznam, że w statystykach z lenistwa nie grzebałem - żeby kiedykolwiek wcześniej finał klubowego czempionatu europejskiego był tak doniosły, i tak sprawiedliwy jak tegoroczny. Żeby mierzyły się w nim kadry, nie tylko zachowujące supremację w ligach w Europie najsilniejszych, ale i które grały przy tym najefektywniejszą odmianę futbolu. Żeby starły się jedenastki, przez okrągły sezon wzbudzające zachwyt i podziw swoją nadnaturalną witalnością, charakteryzującą boiskowych herosów nie do zdarcia. Mistrz Anglii i mistrz Hiszpanii – niezależnie od tego, jakie stworzą w Rzymie widowisko – iście mistrzowski szlagier w finale Ligi Mistrzów wykreują. Nie mogę się doczekać!

Miniony weekend był wyjątkowy. Jasne stało się, że Manchester United i FC Barcelona już na pewno w swoich ligach niepodzielnie rządzą. Diabły mistrzostwo zgarnęły na boisku, remisując z Arsenalem 0:0 i gwarantując sobie tym samym bezpieczną przewagę nad drugim Liverpoolem. Feta w Manchesterze wybuchła zagorzała. Wreszcie Czerwone Diabły mistrzostwo zagwarantowały sobie na Old Trafford (z 11 triumfów Manchesteru za kadencji nieśmiertelnego Fergusona, Diabły po mistrzostwo przed własną publicznością sięgały zaledwie 3-krotnie) i z niebywałą motywacją – a przed finałem w Rzymie jest jeszcze trochę czasu na niezbędną regenerację sił – staną w szranki z Barceloną w bezsprzecznym starciu sezonu.

FC Barcelona mistrzostwo zapewniła sobie brzydko. Brzydko, bowiem nawet nie wychodząc na boisko. W ostatniej kolejce ligowej Barcelona musiałaby wygrać z Mallorcą, żeby po tytuł sięgnąć. Musiałaby, gdyby Real z Villarealem wygrał. A, że Królewscy w tym meczu polegli, automatycznie Dumie Katalonii mistrzostwo zagwarantowali. Wynik Galacticos tak zadziałał na ekipę Pepa Guardioli, że tej nawet z Mallorcą nie chciało się walczyć – przegrali 1:2, choć od 10 minuty prowadzili (w 90' karnego zmarnował Eto'o, co dodaje jeszcze brzydoty barcelońskiemu mistrzostwu). Oczywiście, Barcelona brzydko zagwarantowała sobie tytuł, czyli brzydko zagrała w dzisiejszym meczu, a precyzyjniej – brzydki osiągnęła rezultat. Uprzedzam, że nie odnoszę całokształtu osiągów barcelońskich do ich ostatniego starcia, które i tak było tylko formalnością. Katalończycy przez cały sezon - podobnie jak Manchester, a kto wie czy nie z większą konsystencją – grali wyjątkowo, łącząc futbol szybki z piłką artystyczną, daleką od atletycznych przepychanek, a bogatą w wirtuozerię w dzisiejszej piłce szlachetną.

Manchester United i FC Barcelona mistrzami w swoich krajach już są, więc teraz mogą spokojnie skupić się na pojedynku decydującym o mistrzostwie jeszcze bardziej doniosłym – o triumfie w Lidze Mistrzów (mecz odbędzie się 27 mają). A to, że Ferguson i Guardiola mają chwilę wytchnienia przed najważniejszym meczem sezonu, czyni ze zbliżającego się starcia manchesterowsko-barcelońskiego pojedynek historyczny.

czwartek, 14 maja 2009

Boniek kontra Lato, czyli co by było gdyby

Zaczął Boniek. Po oficjalnym przyznaniu przez UEFA praw do organizacji mistrzostw Europy 2012 czterem Polskim miastom (Warszawa, Poznań, Wrocław, Gdańsk) zaczął wygadywać wszędzie, że gdyby to on był prezesem PZPN z UEFA by się targował. Tak zmamiłby swojego kumpla Platiniego (gdyby, Platini kumplem Bońka nie był, Polak takich tekstów z pewnością by nie siał), że ten bez wahania dałby Polsce dwa miasta do organizacji mistrzostw więcej. Ale prezesem PZPN jest Lato, który przekrzykuje Bońka, wytykając mu ogłaszanie kwestii teoretycznych, tak naprawdę nie znajdujących swojego odzwierciedlenia w rzeczywistości. „Plan Bońka z sześcioma miastami-organizatorami mistrzostw był tak nierealny, że Bońka prezesem nie wybrano.”

I faktycznie. Jednym z najgłośniejszych celów Bońka, w kontekście pamiętnych wyborów nowego szefa PZPN-u było wytargowanie z UEFĄ sześciu miast dla Polski, w których odbędzie się EURO 2012. Teraz, kiedy jasne stało się, że Platini dał Polsce „tylko” 4 miasta, Boniek zaczął kontrować Latę, głosząc, że ten pozbawiony jest dyplomacji i z największą europejską organizacją piłkarską gadać nie potrafi.

Lato za to odpiera ataki rywala. Obwieścił prezes PZPN, że Polska w sprawie EURO 2012 osiągnęła sukces i wszyscy na tym dobrze wyjdziemy, jednocześnie obrażając Bońka, kwestionowaniem jego umiejętności trzeźwego oceniania rzeczywistości. Wygarnął Lato Bońkowi, że właśnie przez takie banialuki prezesem PZPN nie został.

Cała ta sytuacja to kolejny dowód, by z PZPN-u drwić. Dwaj dawni przyjaciele z boiska, teraz obrzucają się błotem przy każdej okazji. Nie kwestionuję opinii Bońka. Przecież nie trzeba być obytym w PZPN-ie, nie trzeba Laty znać osobiście, by stwierdzić, że facet z wielkim światem nie ma nic do czynienia, gubi się w nim, nie nadaje się, wizerunek polskiej dyplomacji kaleczy. I ma Boniek też ciut prawdy w tym, co głosi. Ale nie kwestionuję też argumentów Laty. Sam też uważam, że 4 miasta dla Polski (w zasadzie, biorąc przykład z lat wcześniejszych Polsce powinny przypaść tylko trzy), jako organizatorów przyszłych mistrzostw Europy to sukces niekwestionowany. I wielka szansa na większy niż do tej pory zysk krajowy.

A poza tym, UEFA decyzję już podjęła, jasno kreśląc zakres organizacji EURO 2012. Decyzji tej nikt nie zmieni. Ale w Polsce, w kraju malkontentów i powszechnych cwaniaków decyzje w kwestiach doniosłych to doskonała okazja by pogdybać. A któż z nas gdybania nie lubi? ;-)

poniedziałek, 11 maja 2009

Wawrzyniaka afera zagadkowa


fot: artdecor24.eu/galerie/n/nic-nie-powiem-stojacy-a_614.jpg

To był cios bolesny. Jakub Wawrzyniak, który w zimowym okienku transferowym po cichutku, praktycznie w ostatniej chwili zamienił Legię Warszawę na grecki Panathinaikos Ateny, robiąc z siebie gromkiego bohatera polskich transferów długo w Grecji nie pogra(ł). Wawrzyniaka oskarżono o doping, o zażywanie substancji w sporcie wyczynowym zabronionej, przez co Polak po raz kolejny stał się gromkim bohaterem, tyle że teraz usytuowanym po tej ciemniejszej stronie sportu. Brał czy nie brał? W tym tygodniu zakończone zostaną badania nad próbką B krwi polskiego piłkarza, o które Wawrzyniak, sam heroicznie walczący o odzyskanie twarzy poprosił.


Pamiętam zimową fetę w duszy Wawrzyniaka, który z dumą obnosił się zainteresowaniem klubu europejskiego, uwieńczonego szybką transakcją i hucznymi przenosinami. Polski obrońca, nazywany przez niektórych biało-czerwonym Quasimodo, przeszedł do Aten posiadając łatkę obrońcy utalentowanego, udanie debiutującego w kadrze reprezentacji i mającego pewne miejsce w walczącej o mistrzostwo Polski Legii Warszawa. Panathinaikos miał przesłanki, by w Wawrzyniaka zainwestować. Teraz pewnie żałuje...

U Polaka znaleziono niedozwoloną substancję, którą wykryto w trakcie badań przeprowadzonych 5 kwietnia, zaraz po powrocie ze zgrupowania reprezentacji, po zakończeniu meczu ligowego ze Skodą Xanthi. Wybuchła afera! Głośna zarówno w Grecji, jak i w Polsce. Wawrzyniak wprawdzie na łamach Przeglądu Sportowego od kary próbuje się wymigać: „Jestem czysty, nigdy niczego nie brałem. Nawet nie wiem, co to jest doping!„, trochę dziwacznie wykrzykuje, mając wszystkich wokół za jednostki tak naiwne, że przygłupawe.

Wawrzyniakowi grozi 2-letnie zawieszenie i powszechne zruganie. I choć wynik badań próbki B poznamy dopiero jutro, to dla Polaka i tak już zapadł wyrok. Wyrok medialny. Już został okrzyknięty mataczem, który kombinuje z substancjami niedozwolonymi, próbując nabrać cały świat. Źle się stało, że afera wybuchła. Choć powtarzam – afera jeszcze nie w pełni uzasadniona. Wawrzyniaka nazywa się już teraz Polakiem, przynoszącym wstyd w zagranicznej lidze, bo jeśli powtórne wyniki okażą się dla byłego Legionisty niepomyślne, to ujma gwarantowana.

Wziął Wawrzyniak doping czy nie? A może wziął, tylko nic o tym nie widział? Ktoś po kryjomu, umiejętnie manewrował Polakiem w taki sposób, że znalazł chwilę, by skroić intrygę? Prawdy, jak w takich przypadkach zwykle miewa, się nie dowiemy. Dostaniemy jedynie oficjalny komunikat, który często jest sprzeczny z prawdą, a przyjąć go i tak musimy – bo niby po co, ktoś ma kłamać. Ale źle się stało, że Wawrzyniak w tej głośnej aferze uczestniczy. Źle dla jego rozwoju sportowego, którego poziomu przez grzeczność nie skomentuję.

sobota, 9 maja 2009

Panie i Panowie – Górnik Zabrze spada z ligi!



Sfrustrowana z powodu niewypłacalności klubowych władz drużyna ŁKS-u Łódź sprawiła w tej kolejce Ekstraklasy kolejną doniosłą niespodziankę. Łodzianie, mając za sobą zaburzony cotygodniowy cykl przygotowań – manifestacyjnie strajkowali z powodu zaległości finansowych, nie wychodząc na treningi z początkiem tygodnia - łatwo pokonali walczącego o życie Górnika Zabrze 2:0, ograniczając do minimum racjonalne powody, dla których najbardziej zasłużony polski klub powinien w Ekstraklasie pozostać. Wiele – jeszcze nie wszystko, bo przed zabrzanami konfrontacja z przedostatnią Cracovią – wskazuje na to, że Górnik z najwyższymi rozgrywkami piłkarskimi w Polsce się pożegna. Spadnie z niej pierwszy raz od 1979 roku.

Meczu ŁKS-u z Górnikiem przyznam się – nie widziałem. Śledziłem tylko pisaną relację w internecie, przerywając moją, i tak kulejącą już zaoczną edukację wyższą i ostatecznym wynikiem się przeraziłem. Przeraziłem się w odniesieniu do Górnika. Pozostaję wierny medialnej tezie, kreującej ŁKS na rycerzy wiosny i jestem pewien, że nieprzewidywalni, czasami wręcz tak enigmatyczni, że siejący zgrozę nawet w szeregach potentatów walczących o mistrzostwo kraju łodzianie w Ekstraklasie – niezależnie od wyniku konfrontacji z Górnikiem - i tak by się utrzymali. Na dodatek podopieczni Henryka Kasperczaka mają resztki szans na pozostanie w gronie ekstraklasowców, które w przypadku porażki w Łodzi ograniczyłyby je do nierealnego minimum. Wierzyłem w zwycięstwo Górnika, bo zabrzanie wygrać po prostu musieli. Wierzyłem i po raz kolejny na drużynie Kasperczaka się przejechałem.

Obiektywnie trzeba przyznać, że Górnicy na Ekstraklasę nie zasługują. Zaprzepaścili już zabrzanie w tej rundzie tyle szans na odbicie się od ligowego dna, że śląski ból głowy oddziałuje na całą Polskę. Gdyby widać było w szeregach kadry byłego selekcjonera reprezentacji Senegalu choć nutkę piłkarskiego rzemiosła, nadającego się na i tak liche polskie warunki piłkarskie, Górnik na dnie tabeli by się nie znajdował. Ale zabrzanie grają brzydko. Mało konsekwentnie i nieudolnie. Co rusz zawodzą w meczach o metaforyczną podwójną ilość punktów, co powoli doprowadza do wyzbycia się żalu z powodu spadku drużyny dla Ekstraklasy i całej polskiej piłki wyjątkowej. Górnik Zabrze w tej chwili zawodzi na całej linii. I choć ciągle szanse na utrzymanie się zachowuje; w końcu cały czas może wygrzebać się z ostatniej lokaty i osiąść na miejscu barażowym, to w razie spadku, Górnika żal nie będzie. A spaść powinien!

środa, 6 maja 2009

Finał będzie wybitny!



Futbol jest okrutny! Chelsea Londyn już praktycznie była w finale tegorocznej Ligi Mistrzów, brakowało jej jedynie sekund do uwieńczenia fantastycznego dwumeczu przeciwko FC Barcelonie - drużynie w tym sezonie najbardziej wyjątkowej. Sam, przez większość meczu – a już zwłaszcza po obejrzeniu czerwonej kartki, bądź co bądź błędnie pokazanej Abidalowi - w myśli miałem wizję powtóreczki z rozrywki, czyli przeniesienia zeszłorocznego finałowego spektaklu ze stadionu w moskiewskich Łużnikach na obiekt rzymski. Ale futbol jest okrutny, srogo karci nawet drużyny bardziej zasłużone. FC Barcelona po bramce w 93 minucie Andreasa Iniesty i remisie 1:1 na Stamford Bridge wystąpi – obok równie nieziemskiego Manchesteru United - w finale Ligi Mistrzów. Finał będzie wybitny. I przez pryzmat całego sezonu – sprawiedliwy.

O sprawiedliwym zestawieniu finalistów, w którym miałyby wystąpić Czerwone Diabły i przyszli mistrzowie Hiszpanii pisałem w poprzedniej notce. I Manchester United i FC Barcelona przez cały sezon: wzbudzały podziw w kibicach swoją nadnaturalną formą fizyczną, artystyczną odmianą piłki widowiskowej, upartą regularnością boiskową, czy systematyczną zbieraniną kolejnych punktów w lidze i konsekwentnym odprawianiem kolejnych oponentów z pucharów. W półfinałach swoją wyjątkowość bezpośrednio pokazał Manchester United. Diabły wręcz rozszarpały bezradny Arsenal, rozwiewając wszelkie opinie o niezdobytym przez lata Emirates Stadium. Podopieczni sir Alexa Fergusona zagrali w półfinale jak tytani niebotyczni, potrafiący na boisko przenieść wirtualną wręcz prostotę zwyciężania w meczach podniosłych. Przewyższali Arsenal we wszystkim. Grali mądrzej, finezyjniej, dojrzalej. Zaprezentowali futbol skuteczny do bólu, robiąc z Kanonierów dzieciaków do bicia.

Barcelona za to w półfinale od rywala wyraźnie lepsza nie była. Piłkarze Pepe'a Guardioli wprawdzie w lidze przeżywają historyczną skuteczność – już uzbierali 100 bramek i pewnie przegonią najlepszy wynik w historii Primera Division Realu Madryt (107 bramek w jednym sezonie), to w półfinale w pojedynku z przedstawicielem najsilniejszych rozgrywek krajowych na świecie, artyzmu piłkarskiego, tak powszechnie u Katalończyków chwalonego nie pokazali. Hiszpanie zdobyli tylko jedną bramkę – rzutem na taśmę, a w dwumeczu klarownych okazji do strzelenia gola stworzyli sobie zaledwie dwie: w pierwszym meczu pojedynek oko w oko z Cechem Samuela Eto'o, a w rewanżu dopiero strzał Iniesty w ostatniej chwili rewanżu. Barcelona zresztą racjonalnie rzecz biorąc na finał nie zasłużyła. Powinna przegrać 0:3, bowiem dwukrotnie sędzia ratował im tyłki nie dyktując wyraźnych rzutów karnych. Ale Katalończycy mają w tym sezonie szczęście ogromne, co w połączeniu z nietuzinkowymi umiejętnościami daje zestawienie zabójcze. Chelsea jest więc kolejną, naturalną ofiarą barcelońskiego jadu, siejącego w tym sezonie popłoch powszechny.

Czy ofiarą tego samego jadu padnie też inny angielski hegemon Manchester United? Czerwone Diabły dysponują potencjałem z Barceloną porównywalnym, przez niektórych nawet wyżej stawianym. Jedno jest pewne! Futbol jest okrutny, ale finał Ligi Mistrzów w postaci starcia gigantów: Manchesteru United z FC Barceloną będzie finałem sprawiedliwym i dzięki temu WYBITNYM!

wtorek, 5 maja 2009

Finał: Manchester United-FC Barcelona sprawiedliwym ukoronowaniem sezonu




















(fot: http://www.ldsces.org/inst_manuals/ot-in-2/images/a-00.gif)


Liga Mistrzów wkroczyła już w fazę decydującą. Aktualnie jesteśmy na półmetku katorżniczej walki czterech europejskich dominatorów o upragnione miejsce w pojedynku dla tych rozgrywek decydującym. Jeśli przeanalizowalibyśmy osiągi: Manchesteru United, Arsenalu Londyn, FC Barcelony i Chelsea na przestrzeni całego sezonu, ciągnącego się od pierwszej ligowej kolejki do dnia dzisiejszego zauważymy, że na finał najbardziej zasługują Manchester United i FC Barcelona. Dlaczego?

Przewertujcie całe, tegoroczne osiągi wszystkich czterech drużyn walczących o finał Ligi Mistrzów. Które z nich wzbudzały podziw w kibicach swoją nadnaturalną formą fizyczną, artystyczną odmianą piłki widowiskowej, upartą regularnością boiskową, czy systematyczną zbieraniną kolejnych punktów w lidze i konsekwentnym odprawianiem kolejnych oponentów z pucharów? Kim zachwycało się całe środowisko dziennikarskie i liczne grono ekspertów z każdego zakątka świata, mającego choć minimalny styk z piłką europejską?

Manchester United i FC Barcelona od początku sezonu prezentują formę wyborną, wywołując podziw nawet wśród konserwatywnych racjonalistów piłkarskich, którym postawy Diabłów i Katalończyków psują wizję futbolu zdroworozsądkowego, przyjmującego naturalne zmęczenie organizmu i logiczne zadyszki za życiową normalkę. A tutaj mistrzowie Anglii i (przyszli) mistrzowie Hiszpanii obalają różnorakie tezy powątpiewające w niebotyczną formę prezentowaną przez okrągły sezon.

Manchesterowi finał Ligi Mistrzów należy się za przełamywanie barier. Mistrz Anglii długo liczył się w walce o rzecz w futbolu do osiągnięcia niemożliwą, czyli triumf we wszystkich rozgrywkach, w których się bierze udział. Diabły siały postrach wszędzie, gdzie się pojawiły. Prezentowały futbol totalny przez większość trwającego sezonu: zdyscyplinowany w obronie i rozsądny w ataku. W destrukcji Manchester doszedł do perfekcji, czym zwieńczył fantastyczny rekord Edwina van der Sara bez puszczenia gola w najsilniejszej lidze świata. Ekipa z Old Trafford grała cudownie i jako pierwszy obrońca Klubowego Mistrzostw Europy przeszła przez 1/8 finału i jest blisko obrony tytułu. Diabły, owszem, nie obyły się bez kryzysu, który najpierw ograniczył przewagę punktową nad Liverpoolem w lidze, potem wyeliminował ich z boju o Puchar Anglii w półfinale. Ale kryzys ten, w porównaniu z osiągami całosezonowymi Diabłom rewelacyjności nie ogranicza.

Barcelonie finał Ligi Mistrzów należy się za obrazowy artyzm prezentowany na boisku przez okrągły sezon. Duma Katalonii gra w tym sezonie najpiękniej. Nie posiadając w kadrze kolosów Barcelona potrafi, jak stado mrówek-pracusiów obleźć rywala i frustrować go do tego stopnia, że ten się poddaje. Poddaje się nawet, jeśli jest gigantem europejskiej piłki (np. Real Madryt w pamiętnych Gran Derbi). Drużyna Pepa Guardioli budzi zachwyt totalny, gra na pograniczu futbolu niebiańskiego, z którego z dumą obnoszą się jej najwierniejsi fani. Barcelona, zarówno w Primera Division - gdzie osiągnęła już magiczny pułap 100 bramek wbitych rywalom - jak i w Lidze Mistrzów, prezentuje się jak kolos totalny, dowodzony małym nicponiem Messim, wspieranym przez zgraję piłkarzy kompletnych, wykonujących w głębi pola robotę ciernistą.

A Chelsea i Arsenal? To w tym sezonie Chelsea popadła w kryzys powikłany, obrazujący tonący statek, z którego zbiegł nawet magiczny Jose Mourinho. W Chelsea roiło się od konfliktów, nieporozumieniem było zatrudnienie Scolariego, a agresja w relacjach między piłkarzami nikogo nie dziwiła. Sytuację jako tako ustabilizował trener wg mnie wyjątkowy, Guus Hiddink. I właśnie dzięki Holendrowi Chelsea zaszła w Lidze Mistrzów tak daleko. Arsenal to z kolei zwykły szarak, nie występujący przed szereg. Wprawdzie grający swoje przez cały sezon, ale jednocześnie nieprzejmujący się zbytnio kolejnymi wpadkami. Szybko odpadł z rywalizacji o mistrzostwo Anglii i może tylko dlatego tak daleko zaszedł w Lidze Mistrzów?

Tegoroczny finał najbardziej elitarnych rozgrywek europejskich, w którym zmierzyłyby się Manchester United z FC Barceloną jest ukoronowaniem sezonu dla obu ekip wyjątkowych. To byłoby starcie tytanów niezwykłych, królów tegorocznego sezonu zarówno w kraju, jak i w Europie. Jednak, jak wiemy, sprawiedliwość w futbolu nie zawsze istnieje. Finał pod tytułem Derby Londynu też miałby swoją moc wyjątkową, jednak mimo wszystko, takie zestawienie finalistów byłoby lekką drwiną.





niedziela, 3 maja 2009

Barcelona jak Pacquiao



FC Barcelona rozbiła w klubowym klasyku Europy Real Madryt 6:2. Potwierdziła tym samym, że na kuli ziemskiej nie ma drużyny grającej bardziej artystycznie. Katalończycy prezentują futbol totalny, definiujący wręcz ten gatunek piłkarskiego spektaklu. Barcelona wbiła na Santiago Bernabeu Realowi 6 bramek, najwięcej w historii Gran Derbi na boisku rywala. Ekipa Pepa Guardioli znowu zagrała - tym razem w stolicy Hiszpanii - jak bogowie zesłani na ziemię z misją upiększania widowiska piłkarskiego - obalenia powszechnej podupadającej jakości gry i odbudowy futbolowego artyzmu.

To była noc wyjątkowa. Zaczęło się fantastycznym spektaklem boiskowym w Madrycie, który utkwi w pamięci na kilka sezonów. Skończyło się na szybkim rozbiciu Ricky'ego Hattona, którego dokonał zjawiskowy pięściarz naszych czasów, Manny Pacquiao. Oglądając te dwa gromkie wydarzenia, mimo różnorodności dyscyplin znalazłem analogię. Manny Pacquiao, malutki filipiński pięściarz jest jednostkowym podobieństwem kolektywu barcelońskiego: szybkiego, technicznego, wprawdzie nie silnego fizycznie, ale strategicznie rozbijającego każdego kolejnego rywala.

Hatton, o którym mówiono, że rywala fizycznie i siłowo znacznie przewyższa, w zakończonej niedawno bitwie przeciwko Pacquiao istniał tylko chwilę. Chwilę po pierwszym gongu. Później angielski Hitman przyjmował ciosy zewsząd, nie zawsze dostrzegając szybkie ręce Filipińczyka. Już padał w pierwszej rundzie, ale ostatecznie osunął się na ringu w drugim starciu. Wyglądał, jakby nie widział co się dzieje, jakby stracił kontakt z otoczeniem. To samo było w el classico z Realem Madryt. Na początku Real istniał. W końcu pierwszy pacnął rywala w 14 minucie, ale potem już tylko ciosy przyjmował. Został skarcony w pierwszej połowie trzykrotnie, zachowując jednak szanse na korzystny wynik bramką 10 minut po wznowieniu gry. Ale szanse te okazały się iluzoryczne. Barcelona wówczas zaczęła bić mocniej. Fenomenalnie uderzał rywala Henry, finezyjne cisy dokładał Messi, mądrze strategią kierował Xavi, aż w końcu Królewskich znokautował Pique. Real padł. Nie wiedział co się dzieje, nie mógł się ocucić, stracił kontakt z otoczeniem i pewnie długo do siebie nie dojdzie.

Barcelona za to jest zjawiskowa. W Madrycie skompletowała już 100 bramek zdobytych w jednym sezonie i pewnie najlepszy w historii wynik 107 trafień w jednym sezonie Realu poprawi. Barcelona jest skuteczna jak nigdy. Gra futbol na ziemi najdoskonalszy. Mimo, że w kadrze nie błyszczy atletyzmem, nadrabia braki technicznym przygotowaniem, kłócąc się wyraźnie z prawami dzisiejszego futbolu. A Real? Hatton po walce z Pacquiao na ring pewnie już nie wróci. Królewscy na boisko wrócą, ale szanse na obronę tytułu w tym roku już ostatecznie stracili.